Rok 2009 był dość ciężkim dla nas pod względem pracowo - obciążeniowym dlatego pomimo dziur budżetowych i niechęci ogólnej współpracowników postanowiliśmy złapać ostatnie promienie letniego słońca wylatując na chwilę z mocno już szarej i deszczowej Polski do jakiejś cieplejszej lokalizacji. Z racji bardzo ograniczonego budżetu i niewielkiej ilości dostępnego urlopu padło na Tunezję która ma te zalety że jest blisko i tanio.
Słowem wstępu większość wypadów jakie planujemy staramy się organizować sami, ale w tym wypadku była to opcja droższa i niestety również niedostępna czasowo (mieliśmy jakieś dwa dni na zorganizowanie wszystkiego, do tego były to pracujące dni). Stąd padło na tzw. „oferty last minute” dostępne to jest od ręki (prawie jak bułki w sklepie), nawet tanio wychodzi, a to że wybór niewielki nam nie przeszkadzało. Decyzję podjedliśmy w ciągu 15 minut, drugi licząc od najtańszych hotel w ofercie miał same zalety, stosunkowo czysto, żarciem mało kto się zatruwał i był w Hammamecie stosunkowo pośrodku wszystkich interesujących nas szlaków komunikacyjnych.
Dzień pierwszy - wylot, Hammamet
Podróż jak to w przypadku czarterów zaczęła się o jakiejś nieludzkiej godzinie bo wylot mieliśmy już o 6:30 rano (a do tego trzeba było być na lotnisku wcześniej żeby dokumenty odebrać i takie tam). Za to słońce ujrzeliśmy już o 13 lądując na lotnisku w Monastyrze. Jeszcze tylko godzinka autokarem i byliśmy w hotelu.
Tutaj jak to w przypadku tego typu wyjazdów natknęliśmy się na standardowy zonk w postaci czekania niemiłosiernie długo na pokoje, pewna ilość gotówki w rękach lokaja załatwiła nam za to pokój z podwójnym łóżkiem (większość osób miała dwa pojedyncze - sic!). Sam hotel może do cudów architektury wypoczynkowej nie należał, wyposażenie pokoju również nie napawało wielkim optymizmem, ale nie po to człowiek tam przyjechał żeby hotel oglądać. W sumie dostaliśmy to za co zapłaciliśmy.
Po krótkim przyjrzeniu się plaży, postanowiliśmy olać spotkanie z rezydentką (była z tego powodu bardzo niepocieszona:) jak nam inni wczasowicze donieśli) i udaliśmy się pieszo zobaczyć „miasto”. Okazało się, że hotel jest zlokalizowany jakoś w połowie drogi pomiędzy dwoma zupełnie różnymi Hammametami na północ mieliśmy Hammamet właściwy na południe Hammamet Yasmine (nową dzielnicę pełną wypasionych hoteli). Jak to my olaliśmy nowości i poszliśmy oglądać stare.
Po drodze odrzuciliśmy wszelkie propozycje przejażdżki wielbłądem/statkiem pirackim/kupna perfum/szaliczków i już sam nie pamiętam czego, do tego zdążyliśmy się lekko zmoczyć w morzu i trafiliśmy do medyny. Najstarszej części Hammametu tzw. starego miasta. Jest to maciupeńkie miasteczko w mieście, ograniczone murami, z bardzo wąskimi uliczkami. Robi nawet romantyczne wrażenie na pierwszy rzut oka. Niestety cywilizacja komercyjna już tutaj dotarła i to dawno temu. Większość mieszkańców żyje prawdopodobnie z handlu z turystami, w okresie kiedy my tam byliśmy było już po sezonie, co tylko zwiększało desperację lokalesów do wciśnięcia nam czegokolwiek. Niestety nie należało to do przyjemnych doświadczeń (kto zwiedzał markety w Sharm-el-Sheik lub Hurghadzie wie o czym piszę) i zrobiło na nas bardzo negatywne wrażenie. Dlatego nie spędziliśmy w medynie dużo czasu i udaliśmy się do miasta właściwego. Całkiem przyjemnego dla odmiany. Dużo jest tam knajpek, sklepów itp. Naszym celem było odkrycie położenia dworca kolejowego. Udało się to po pewnych problemach (lingwistycznych i czytaniowo-mapowych, tu uwaga na marginesie z racji niedostępności w momencie wylotu nie kupiliśmy przewodnika Lonely Planet a przewodnik Pascala, różnica uwierzcie mi jest znaczna, czasem już lepiej byłoby jechać bez przewodnika niż z tym Pascalem). Zabraliśmy z dworca rozkład pociągów (w Tunezji jest jedna linia kolejowa z rozkładem mieszczącym się na kartce A4) i jako że zrobiło się już ciemno i trochę chłodno zwieliśmy taksówkę do hotelu (opłata jakieś 5D). Zadowoleni z pierwszego dnia poszliśmy spać.
Dzień Drugi - Nabeul
Po przestudiowaniu rozkładu jazdy i przewodnika stwierdziliśmy, że naszą przygodę z Tunezją na początek potraktujemy lajtowo i wybierzemy się do oddalonego o pół godziny jazdy pociągiem Nabeul. Pierwszy kontakt z tym lokalnym środkiem transportu był pozytywny, może nie jest to szwajcarska kolejka, bardziej przypomina nasze wysłużone PKP ale jest:
Do Nabeul’u przybyliśmy z dwóch powodów, pozwiedzać i zobaczyć targ ceramiki (akurat miał być w tym dniu). Jak się okazało udało nam się połączyć te dwie aktywności z bardzo pozytywnym skutkiem:).
Nebeul jest malutką miejscowością położoną nad zatoką Hammametu, ma mnóstwo uliczek, kawiarenek i sklepików, głównie z miejscowymi produktami. Oczywiście najważniejsze są te ze wspomnianą ceramiką. Przechadzaliśmy się po straganach (na początku lekko przestraszeni pierwszymi doświadczeniami z medyny w Hammamecie, później już nieco śmielej jak się okazało że jest tu dużo przyjemniej). Robiliśmy mnóstwo zdjęć fantastycznie dekorowanym drzwiom budynków i ... a jakże by inaczej kupowaliśmy ceramikę. Nie obyło się oczywiście bez targowania, ale to było bardzo przyjemne doświadczenie sprzedawcy traktowali nas niesamowicie uprzejmie, targowali się bez nachalności i musze przyznać mojej Aśce jakby na tym polu nieco ustępowali (nie wiem czy to zasługa jej uśmiechu czy naszych słabych umiejętności wyceny produktów). W każdym razie skończyliśmy w przytulnej knajpce tuż przy medynie obładowani misami i innymi ceramicznymi pierdułkami, zadowoleni i lekko zmęczeni.
Powrót do hotelu okazał się lekko trudny ze względu na nasze niezrozumienie rozkładu autobusowego. Udało nam się co prawda wsiąść do właściwego autobusu, ale wysiedliśmy dopiero w Hammamet Yasemine, co zmusiło nas do wzięcia taksówki z powrotem do hotelu.
Dzień trzeci - Tunis, Kartagina
Ośmieleni sukcesem poprzedniego dnia postanowiliśmy uderzyć głębiej i pojechać do Tunisu. Żeby zrealizować cały plan trzeba było wstać o nieludzkiej godzinie by złapać pociąg, ale czego się nie robi dla przygody. Pociąg relacji Hamamet-Tunis (tak naprawdę to jechał on przez prawie całą Tunezję, Hammamet był jedną z końcowych stacji na drodze do Tunisu) okazał się być luksusowym nowoczesnym składem (szczeny nam opadły uwierzcie nam). Podróż mimo iż nie bardzo krótka upłynęła nam stosunkowo miło. Na dworcu w Tunisie odwiedziliśmy informacje turystyczną i uzbrojeni w lokalne mapki, rozkłady podmiejskiej kolejki i informacje co warto zobaczyć uderzyliśmy w miasto.
Pierwszym celem była medyna. Nadal mieliśmy pewne obawy po medynie Hamametu, ale okazały się one niepotrzebne. Oczywiście medyna jest bardzo tłumna, mnóstwo w niej sklepów i sklepików i handlarze mają swoje sposoby by przyciągnąć twoją uwagę. Ale całkiem miłe, jeden zaprowadził nas na dach jakiegoś budynku (rzekomo domu jednej z nałożnic króla) zrobił to całkowicie nieproszony :), całkowicie za darmo, odwiedziliśmy w zamian jego sklep z perfumami i nabyliśmy nawet małą buteleczkę perfum. Pozwiedzaliśmy medynę, która przyznam się zrobiła na mnie ogromnie pozytywne wrażenie. Zobaczyliśmy kilka zabytków i udaliśmy się na przechadzkę po nowej części miasta.
Medyna miała jeden minus nie można tam było znaleźć normalnego miejsca do jedzenia, były albo budy z hotdogopodobnym czymś albo jakieś fancy restaurants. My zawsze jemy w miejscu które spełnia jeden podstawowy warunek, roi się tam od miejscowych (na zasadzie oni żyją i my żyć będziemy). Taki lokal znaleźliśmy gdzieś w połowie pomiędzy medyną a stacją miejskiej kolejki.
Tu dygresja w Tunezji jest niby dużo lokalnych potraw, ale miejscowi jakoś tego unikają u nich rządzi coś co nazwałbym połączeniem kebaba z jakąś dziwną odmianą sałatki, wszystko w bułce a do środka wepchnięta jeszcze garść frytek (może nie wygląda to za smacznie ale smakuje nieźle).
Po posiłku udaliśmy się do kolejki przejechać do trzeciego punktu programu - Kartaginy. Kartagina a dokładniej ruiny rzymskich pozostałości (bo oryginalna Kartagina jak zapewne wiecie przestała istnieć po konflikcie na linii Hanibal - Rzym) jest tak właściwie dzielnicą Tunisu. Rzymskie budowle robią niesamowite wrażenie, zwłaszcza pozostałości łaźni. Spędziliśmy tam sporo czasu łażąc, robiąc zdjęcia. Na tyle dużo że zostało nam go już niewiele na ostatni punkt programu.
Rzekomo romantyczne biało niebieskie miasteczko Sidi Bou Said. Jedzie się tam tą samą kolejką co do Kartaginy tylko że dwie stacje dalej. Okazało się jednak że lepiej było zostać dłużej w Kartaginie, miasteczko jest mocno przereklamowane (podobnie jak Hammamet), więcej tam turystów niż miejscowych, wszystko pod właśnie miejscowych przygotowane, brakowało mi tylko gdzieś neonu Starbucksa, jak Boga kocham, żeby dopełnić krajobraz. Jednym słowem nic ciekawego. Za dużo czasu też tam nie mieliśmy bo trzeba było wracać żeby zdążyć na pociąg z powrotem do hotelu (tu pierwszy raz poczułem, tą różnicę jak się ma jedno miejsce wypadowe to jest wygodnie o tyle że się nie dźwiga wszystkiego ze sobą, ale niewygodnie o tyle że trzeba tam za każdym razem wrócić).
Dzień Czwarty - Kairouan, Hammamet Yasemine
Zwiedziwszy wszystkie interesujące nas miejsca na północ od Hamametu, postanowiliśmy udać się tym razem południe. Wybór padł na Kairouan, czwarte co do ważności miejsce na islamskiej mapie świata. Znajduje się tu jeden z najstarszych meczetów i jeden z pierwszych islamskich uniwersytetów. Dotrzeć tam jakoś strasznie łatwo nie jest, bo nie ma pociągu. Trudno mi jest opisać tunezyjski transport autobusowy bo z niego ani razu nie skorzystałem, ale chyba coś z nim jest nie tak, bo znaleźć o nim informacji nie sposób (przewodnik coś wspominał o tym że taka opcja istnieje, ale znaleźć dworca nie sposób (udało nam się to raz, ale o tym później). Jedynym środkiem transportu w miejsca nie połączone koleją jest lokalna usługa transportowa o swojsko brzmiącej nazwie taxis :).
Nie chodzi mi tu o zwykłe taksówki (te z reguły są żółtymi starymi samochodzikami niezdolnymi raczej do dłuższych wojaży), a o 9 osobowe furgonetki, obecne w prawie każdym mieście gdzie jest droga. Podobnie jak w Maroku jest to praktycznie główny środek transportu ludności lokalnej. Jego głównym problemem jest to że czekać trzeba aż uzbiera się pełen komplet pasażerów na dany kurs. Atutem za to cena która sprawia, że podróż jest nawet tańsza od podróży koleją!.
Użyliśmy więc takowej taksówki by dojechać do Kairouan. Miasto to jest pod bardzo dużym wpływem obecności wspomnianego meczetu, prawie połowę błądzących po ulicach ludzi stanowią turyści, z czego większość to wcale nie „biała człowiek” a muzułmańscy pielgrzymi z całego świata (dla uboższych ludzi wyprawa do Kairouan jest swego rodzaju jedynym substytutem wyprawy do Mekki). Medyna, choć mniejsza od tej w Tunisie jest naprawde imponujaca i jest jedną z ładniejszych medyn jakie w życiu widziałem (a widziałem ich sporo).
Mieliśmy co prawda małą nieprzyjemną przygodę z gostkiem który twierdził, że nas oprowadzi a podążał w jakimś dziwnym kierunku (wydaje się że chciał nas zaciągnąć do jakiegoś sklepu, ale kto to wie, trochę się żeśmy przestraszyli, aczkolwiek ździebko asertywności wystarczyło by wybrnąć z tej trochę stresującej sytuacji).
Meczet (do którego nie wolno wchodzić niestosownie ubranym, żadnych krótkich spodenek, panie zasłaniają włosy itp. - ale wolno robić zdjęcia i nikt nie miał nic przeciwko chrześcijanom) jest miejscem wartym zobaczenia, prosta architektura w której został wykonany robie większe wrażenie niż najbardziej wyszukana sztuka. Innym ciekawym miejscem jest święta studnia gdzie wielbłąd z zasłoniętymi oczami chodzi w kółko by wyciągnąć „świętą” wodę (nie wiem co na to obrońcy praw człowieka, aczkolwiek wielbłąd pomimo pewnie niespecjalnie przystosowanej do jego warunków pracy, wyglądał całkiem dobrze i był lepiej odżywiony niż wszystkie inne które widziałem). Po drodze do medyny warto zahaczyć o pchli targ gdzie dziesiątki rzemieślników wystawia swoje towary (ceramika, przedmioty użytkowe i ozdobne naczynia z cyny). My nabyliśmy za naprawdę sensowne pieniądze (trzeba się targować of course!) komplet „herbaciany” z cyny, przy okazji miejscowej ludności nie wiedzie się wcale najlepiej więc jest to jakiś sposób choć niewielkiego wzrostu lokalnego PKB.
Po powrocie do Hammametu okazało się że mamy jeszcze całkiem sporo czasu do zachodu słońca, postanowiliśmy to wykorzystać i zwiedzić zachwalane przez wszystkich Hamamet Yasemine. Cóż nie będę się rozpisywał za bardzo na ten temat powiem tylko jedno. Może to kwestia gustu ale wg. mnie nie warto w ogóle tam iść, tyle.
Dzień Piąty - El Jam, Sousse
Zachęceni sukcesem dnia czwartego postanowiliśmy dalej eksplorować kierunek południowy. Wybór tym razem padł na El-Jam, miasteczko założone na bazie dawnego miasta rzymskiego. Z racji swojej historii w mieście znajduje się najlepiej zachowany rzymski amfiteatr, zdecydowanie lepiej utrzymany niż Rzymskie Colosseum.
Podobnie jak dnia poprzedniego postanowiliśmy skorzystać z taksówek międzymiastowych. Podróż upłynęła całkiem przyjemnie i w El-Jam zjawiliśmy się stosunkowo wcześnie (wcześniej niż planowaliśmy). Okazało się że nie jest to duże miasto w sumie amfiteatr, mały targ i ... tyle.
Amfiteatr robie niesamowite wrażenie i każdy kto leci do Tunezji powinien go obejrzeć, warto też zatrzymać się na lokalnym rynku żywności, choćby po to by porobić zdjęcia. Poza tym niestety nie ma tam co robić. Jako że El-Jam leży na linii kolei postanowiliśmy (z racji dużego nadmiaru czasu) wykorzystać ją by dostać się do Sousse, niestety nie bardzo to się udało :), trzeba było skorzystać z naszego powoli ulubionego środka transportu - tak jest z taxis. W Sousse byliśmy już po godzinie.
Sousse niby niczym szczególnym się nie wyróżnia. Podobnie jak Hammamet jest to miejscowość turystyczna, ma za to dużo większą medynę (większa na mój gust od tej w Kairouan). I ta mieszanka musze powiedzieć jest jakby idealna. wszelkie nasze wątpliwości co do lokalesów w medynie (mieliśmy obawy znów że okaże się to Hammametem), jest tam bardzo przyjemnie (jak w Tunisie), dużo handlarzy towarami wybitnie turystycznymi, ale są przyjemni, uprzejmi i nie nachalni (ale swoje tricki mają:) ). Ponadto jest tam dużo knajpek i kawiarenek, można też znaleźć typowe lokalesowe tunis/fast-food bary. Opisywać nie ma może za bardzo czego ale przyjemnie było w sposób bardzo zdecydowany. Ponadto nasze posiadanie zwiększyło się o narzutę na łóżko (bardzo gustowną i podobno pasującą do mieszkania, zresztą narzut na łóżko więcej tam mają niż nałożnic w haremie, każdy znajdzie coś dla siebie), a zmniejszyło o akceptowalną ilość lokalnej waluty.
Dzień Szósty - Wyprawa do Oaz
Słowem wstępu, wyprawa do Oaz jest proponowana jako dwudniowa wycieczka fakultatywna przez pewnie każde biuro podróży na miejscu. W wersji „z katalogu” wygląda to tak ładujecie się do autokaru i jedziecie przez Kairouan, El-Jam gdzieś na dalekie południe zobaczyć jak żyją ludzie co mają swoje domy wkopane w ziemie i oglądacie miejsca gdzie kręcone były sceny z Tantooine do Gwiezdnych Wojen, drugiego dnia jedziecie do oaz (tu można fakultatywnie przejechać się jeep’em po pustyni) i wracacie do hotelu, wszystko to w jakiejś jeszcze może i akceptowalnej cenie, ale słowo daje wypożyczając samochód w pojedynkę dałoby się to zrobić o niebo taniej. Pani rezydentka była bardzo zawiedziona, że nie pisaliśmy się na ten układ. Postanowiliśmy zamiast tego zorganizować sobie wycieczkę do Oaz sami.
Jako, że El-Jam i Kairouan mieliśmy zaliczony, podglądanie ludzi w ich domach jakieś na się wydało, ekhem... dziwne, postanowiliśmy że pojedziemy bezpośrednio do oaz i wrócimy bezpośrednio. Żeby nie uzależniać się od lokalnych środków transportu postanowiliśmy wypożyczyć 1-dniowo rzeczony samochód. I to był błąd, ustalenia dotyczące samochodu z obsługą hotelową poczynione poprzedniego dnia okazały się krótko mówiąc „nic nie warte” gdy przyjechał przedstawiciel firmy która samochody wynajmuje i miał inne wytyczne. Nie dało się go przekonać do naszych racji więc powiedzieliśmy kilka brzydkich polskich słów pod nosem i się z panem szybko pożegnaliśmy.
Niestety przez pomysł z samochodem uciekł nam jedyny sensowny pociąg w rejony oazy! Nie poddaliśmy się jednak łatwo, nie z takiej gliny jesteśmy postanowiliśmy zrobić z wycieczki wyprawę. Zapakowaliśmy się do taxis do Kairouan z planem dostania się dalej na południowy zachód stamtąd. W Kairouan sprawy wydawały się być w porządku czas mieliśmy sensowny, kierowcy potwierdzili nam sensowność naszego planu, pozostał tylko jeden problem w kierunku którym się udawaliśmy cywilizacji było niewiele a to zwiększało średni czas oczekiwania na transport. Po dwóch dość frustrujących godzinach oczekiwania w Kairouan udało się w końcu zebrać taksówkę do miejscowości o niewiele mówiącej nazwie Sidi Busid.
No cóż miejscowość okazała się ta być tym czym się spodziewaliśmy - totalną dziurą - nikt tutaj nie mówił nawet po francusku, do tego jak dojechaliśmy byliśmy już potwornie głodni. Udało na się nabyć kebabokanapkę którą lokalny sprzedawca dał nam za darmo i dorzucił jeszcze Colę w zamian że to u niego a nie u lokalnej konkurencji postanowiliśmy się pożywić (wywoływaliśmy tam raczej duże poruszenie - chyba stanowiło to dla niego dużą reklamę, nie wiem pieniędzy nie chciał, ja się narzucał nie będę :).
Trochę się przestraszyliśmy, że stąd to nam się już wyjechać w żadnym kierunku nie uda, ale los okazał się łaskawy. Przypadkiem zupełnym znaleźliśmy dworzec autobusowy z którego właśnie miał odchodzić autobus w kierunku naszego następnego przystanku Gafsy. Udało się zdobyć miejsca siedzące i już po kolejnej godzinie byliśmy na finiszu naszej wyprawy. W Gafsie bez specjalnych trudności uzupełniliśmy, ku wyraźnej uldze oczekujących na kogoś chętnego loklanych podróżnych - musieli długo czekać, taksóweczkę do Tozeur końcowego etapu naszej podróży.
Przejazd tą taksówką był dość ekstremalny. Kierowca wyraźnie czymś wzburzony cała drogę rozmawiał przez telefon, jedną ręką go trzymając a drugą... niezwykle energicznie gestykulując. Przestał tylko na chwilę jak mu kredytów zabrakło, uzupełnił jednak konto dość szybko, podobnie szybko jechał, mnie tylko zastanawiało kiedy wypadniemy z drogi :). Udało się jednak dojechać w jednym kawałku. I to na jakieś 45minut przed zachodem słońca! Zrobiliśmy w związku z tym krótką i szybką wycieczkę po oazie, i ruszyliśmy w miasteczko (bardzo polecam przy okazji odwiedziny w tym mieście, niby nie mam tam nic specjalnego poza oazą, ale klimat jaki tam jest nie do powtórzenia). Inna niż w całej Tunezji architektura, inny charakter ludzi wszytko niby podobne ale naprawdę ciekawie odmienne, mimo całych trudów podróży było warto :), a dodatkowo co nasze zaliczyliśmy przy okazji to nikt z wyprawy autokarowej nie miał :).
O 20 z minutami odchodził pociąg powrotny do Hammametu, na który spokojnie się udaliśmy. Podróż powrotną zamierzaliśmy w tym pociągu przespać. I o ile na stacji w Tozeur wydawało się że będzie to jak najbardziej realny plan. To już dwie stacje dalej okazało się że tym pociągiem wracają studenci do Tunisu ze wszystkich okolicznych wiosek. Tym samym wagon zamienił się w jedną wielką imprezę z muzyką puszczaną z komórek, dzieleniem się jedzenie itp. (tylko alkoholu nie było, mimo ogólnego braku zakazu spożywania go w Tunezji większość muzułmanów przestrzega reguł islamu i go nie pije). My jako jedyne białasy w pociągu byliśmy oczywiście główną atrakcją, spać się nie dało :).
Dzień Siódmy - Wylot
Siódmy dzień mieliśmy spędzić odpoczywając na plaży (wylot mieliśmy popołudniem), no cóż wytrzymaliśmy pół godziny. Z racji ograniczenia czasu i wewnętrznej energii udaliśmy się do Hammametu (właściwego, ale nie do medyny). I spędziliśmy resztę czasu sącząc kawę po knajpach :). Później już tylko wylot i chłodne przywitanie wiatrem w twarz na warszawskim Okęciu.
Warto poznać rozkład jazdy pociągów, dostaniecie się nimi w znaczną część miejsc, które warto odwiedzić. Reszta dostępna jest przy użyciu taksówek „międzymiastowych” nie trzeba się ich bać są naprawdę niezłym środkiem transportu.
Jako, że to kraj arabski pamiętajcie o wszystko trzeba się targować :).
Brak komentarzy. |