Moja relacja z Czarnogóry nie skupia się na wartych obejrzenia miejscach i spisie zabytków, bo te trzeba o prostu zobaczyć - żaden mniej lub bardziej wnikliwy opis nie odda tego, jak wspaniałe jest Montenegro:) Poniżej są tylko moje subiektywne wrażenia dot. kilku z miejsc, które udało mi się zobaczyć, spotkanych ludzi i kilka zdjęć (niestety z telefonu)...
Petrovac na Moru
Do Petrovac docieramy o godzinie 10 rano. Patrzę przez okno: w dole widać małe, beżowe miasteczko podobne do tych, które już mijaliśmy: z palmami, promenadą i plażą przykrytą parasolkami. A jakieś 500 metrów od brzegu z morza wyrasta skała, na niej maleńka cerkiew. Kierowca pyta, czy tu może być (Petrovac był i tak na szczycie w rankingu miejsc branych pod uwagę, opisanych w naszym Pascalu) - może być. Po 19 godzinach spędzonych z 40 Ślązakami, którzy przez całą drogę nieprzerwanie dyskutowali, cieszę się i nie mogę uwierzyć, że to już... Kierowca z trudem pokonuje ostry zakręt, staczamy się szybko po stromej i wąskiej uliczce. Wysiadamy pod sklepem. Na dzień dobry market spożywczy, sieciówka „Voli”, o wdzięcznym haśle „Voli Vas Voli” („Voli Was kocha”), cały jest w czerwonych sercach...
Pierwsze zarejestrowane wrażenie z kontaktu z „innymi” - jak zwykle pełne emfazy i przerośniętego patosu... Płytkie, naiwne, pewnie przesadzone: ludzie tutaj mają niesamowite oczy. W ogóle są w jakiś szczególny sposób piękni, zwłaszcza dziewczyny o długich, ciemnych włosach i smukłych nogach. Ale te oczy są jak jakiś etniczny znak rozpoznawczy. Jakby przeznaczone nie do zwykłego, przyziemnego patrzenia, ale do tęsknego wypatrywania, nie tu i teraz, ale gdzieś poza, gdzieś dalej, oczy rozmarzone i pełne pasji. Tego wzroku nie da się określić ani jako skupiony czy wytężony ani bezmyślny lub pusty - zupełnie, jakby nie był on narzędziem percepcji. Nieuchwytny i może, w pierwszym odczuciu osoby nie nawykłej jeszcze do tej cechy mieszkańców, nierealny. Coś jak dzieło sztuki, bo ta niezwykłość nie jest w końcu niezbędna, nie służy przecież niczemu, jak tylko budzeniu zachwytu...
Dźwięk cykad tnie stężałe powietrze, gorąco, pachnie papryką i olejkiem do opalania, gwar, ruch, ciepłe dresy na noc w autobusie teraz dręczą i palą w nogi, a koszulka dusi, torba ciąży. Powoli spod drzewek oliwnych wyłaniają się w słońcu starsi mężczyźni, suną do nas, mówią coś po serbsku, biorą do swoich domów, pokazują pokoje, schemat ten sam: 6 euro za noc - super - bez łazienki - idziemy dalej... W chłodnym, kamiennym zameczku z restauracją miły kelner oferuje pokój z klimatyzacją i innymi bajerami: 20 euro - idziemy dalej. Gorąco, koszulka dusi i torba coraz bardziej ciąży.
W następnym domu, właścicielka - piękna i młoda - opowiada nam o sobie: robi doktorat z socjologii, jej temat to terroryzm. Co tutaj rzadkie, mówi płynnie po angielsku, prowadzi z nami grzeczną rozmowę na werandzie ocienionej winoroślami, zadaje pytania, opowiada. Stwierdza, że terroryzm to dziś największa plaga ludzkości, po czym z serdecznym uśmiechem proponuje, że pokaże pokój na poddaszu. Jest w nim goręcej niż na zewnątrz, nie ma drzwi, tylko przepierzenie oddzielające go od maleńkiej galerii, ale jest tanio i widok wprost na wysepkę na morzu, zostajemy.
Petrovac okazuje się Mekką turystów, głównie: serbskich, bośniackich, i rosyjskich. Do wieczora na żadnej z trzech plaż nie ma skrawka wolnego miejsca, całą powierzchnię szczelnie pokrywają leżaki, zadaszone parasolami. Pływamy wieczorami, kiedy wszyscy siedzą w knajpach, potem siadamy na plaży pod jedną z ekskluzywnych restauracji, gdzie dwóch muzyków gra na werandzie akustyczne wersje światowych przebojów bogatym i opalonym turystom - patrzymy na morze, pijemy „Niksicko pivo” i słuchamy „Wonderful tonight”... W dzień jedziemy stopem do Sveti Stefan, oddalonego o 15 minut drogi - jest pusto i pięknie.
Žabljak
„Pascal” opisuje to miejsce jako popularną bazę wypadową wędrówek po Parku Narodowym Durmitor, podobno pięknym i wpisanym na listę UNESCO. Jesteśmy w Czarnogórze już kilka dni, ciągle poruszamy się stopem, czasem autobusem. Wiemy już jak tutejsi kierowcy jeżdżą krętymi szosami i tunelami: minimum 160 na godzinę, wyprzedzają na trzeciego, jadą na zdawałoby się pewną czołówkę - bez znaczenia czy za kółkiem nowego Seata czy starego, zdezelowanego autokaru, pełnego pasażerów. Wiemy też, że złapanie stopa nie jest tu problemem. Wszyscy się gdzieś podwożą, nawet kobiety w garsonkach i z teczkami, po wyjściu ze swoich biur stają na chodniku i zatrzymują samochody - zwykle pierwszy napotkany je zabiera.
Durmitor jest na północy kraju, my jesteśmy na południu, plan jest taki: łapiemy stopa do Podgoricy, a stamtąd do Žabljaka. Część pierwsza nie jest żadnym problemem. Wychodzimy na serpentynę i po minucie jesteśmy w drodze do stolicy, siedzimy w klimatyzowanym wozie, po drodze mijamy jezioro Szkoderskie. Nasz kierowca zatrzymuje się pod „Voli”, zostawia nas same w aucie z kluczykami w stacyjce i wszystkimi swoimi rzeczami, kupuje w sklepie jakieś wino i czekoladki dla narzeczonej, nam daje po czekoladzie - „Izvoli” - mówi.
W Podgoricy jest znacznie gorzej. Dostałyśmy się do wylotówki na północ, napisałyśmy „Žabljak” na kartonie i czekamy w upale. Ale nawet jeśli ktoś się zatrzymuje, to albo po to, żeby zapytać, co to jest ten Žabljak albo, żeby powiedzieć, że marny trud - nikt tam przecież nie jeździ, dajmy sobie lepiej spokój. Ktoś czasem zatrzyma się i z ciekawości pyta, po co tam jedziemy. Ale czekamy dalej.
W końcu zatrzymuje się ponad 30-letni, grubawy facet w BMW, wygląda na tutejszego, ale mówi po niemiecku. Czyta: „Žabljak”, zaciekawiony otwiera mapę (nie wie co to), on jedzie aż do Belgradu, dotąd może nas podrzucić - pokazuje. Zgadzamy się, kiedy tam dojedziemy, będziemy już prawie na miejscu. Ale on jest trochę podejrzliwy: każe nam wsadzić plecaki do bagażnika, mówi: „Przepraszam, ale ostrożności nigdy za wiele”.
Szybko się jednak oswaja. Nazywa się Valentino, ale można mówić mu Valen, urodził się w Czarnogórze, nazywa siebie Serbem, wyjechał stąd razem z rodzicami do Niemiec w 1991 roku, w obawie przed wojną. To jego pierwsze odwiedziny od tego czasu. Pytam, czy nie chce tu wrócić i osiąść. A po co ma wracać? W Niemczech po miesiącu pracy na budowie wynajął pokój, po pół roku kupił sobie samochód, a potem następny, jeszcze lepszy. Ma już własne mieszkanie, komputer z internetem, stać go na wakacje i ogólnie życie na poziomie. Przez cały ten czas tutaj nie osiągnąłby nawet połowy z tego. Tam zarabia 2000 euro, tutaj za tę samą pracę dostałby 300. Nie kupiłby sobie takiego BMW z czarną skórą w środku ani ciuchów Reebok, butów Nike, nie mógłby jadać w restauracjach. Tam jest łatwiej, tutaj ciągle człowiek nie ma wielkich szans na godne życie. Ci, którzy żyją na południu, w takiej Budvie, Kotorze, czy Petrovac, mogą jeszcze dorobić się na turystyce. Ewentualnie stolica dla przedsiębiorczych. Ale im dalej w głąb, tym gorzej i biedniej.
Dojeżdżamy do miejsca, w którym Valen powinien nas zostawić. Problem w tym, że od godziny nie minęliśmy żadnego samochodu. Droga jest kompletnie pusta. Zatrzymujemy się na rozstaju pomiędzy zielonymi szczytami, jest cicho i pusto. Droga, przy której rzekomo miałyśmy złapać coś na Žabljak wygląda na dawno nie uczęszczaną: leżą na niej jakieś odłamki okolicznych skał, cała zasypana jest pyłem i żwirem, samym jej środkiem pełznie żmija - nie jedzie nic... Valen jest wyraźnie zakłopotany. Nie może nas tu zostawić, a przed nim jeszcze daleka droga do Belgradu. Do naszego Žabljaka też jeszcze jakieś 150 kilometrów. No dobrze, może nas podwieźć. Mamy pieniądze na paliwo? Nie? Przez następne 5 minut siedzimy w krępującej ciszy: on się namyśla, my jesteśmy odrętwiałe - nasza dalsza podróż leży w jego rękach. Ne mamy zbyt wielu argumentów, możemy jedynie czekać na decyzję Valena, od którego jesteśmy całkowicie zależne. Nagle na jego twarzy pojawia się uśmiech, wypala: „Wir haben Gluck, dass sich getroffen haben, doch!” W końcu co się takiego stanie, jeśli trochę zmieni swoje plany i pojedzie z nami do Žabljaka? Widocznie tak miało być. Jest podekscytowany, wygląda na szczęśliwego, że oto wykonał coś spontanicznego i szalonego, i że teraz zaczyna się jego podróż z przygodami, która nas ze sobą zwiąże i uczyni z nas jedną ekipę turystów jadących do tego dziwnego Žabljaka. Przez resztę drogi słowa „Gluck” i „zusammen” na przemian padają z ust Valena, jak mantra.
Dalsza podróż rzeczywiście trochę zaskakuje. Według mapy powinniśmy przejeżdżać przez Gradinę, zamiast tego mijamy Tušinę, której w ogóle na mapie nie ma. Z każdym kilometrem robi się coraz bardziej dziko i chłodno - tylko strome zbocza porośnięte lasami, gdzieniegdzie, porozrzucane są na nich małe domki. Trudno uwierzyć, że ktoś tu mieszka. W większych, liczących więcej niż cztery domy wsiach nie widać już pięknych dziewczyn, tylko starych, schorowanych ludzi, z powykrzywianymi nogami, o laskach, siedzących w grupach na werandach domków. Machają i uśmiechają się na nasz widok.
Jedziemy już trzy godziny, Valen nie milknie na moment, według mapy powinniśmy dawno być na miejscu, ale to akurat żaden argument...
Nagle krajobraz zupełnie się zmienia. Nie ma już gór, tylko rozległa, intensywnie zielona, falista pustynia. My na tej jedynej, wąskiej dróżce, ciągnącej się aż po horyzont. Jest tablica: „Žabljak 8 km”, cieszymy się, Valen śpiewa, zaraz będziemy na miejscu. Przyklejone do szyb, patrzymy na zewnątrz - pięknie. On też jest zachwycony. Aż zatrzymuje samochód i każe sobie zrobić zdjęcie ze swoim BMW.
Po 30 minutach jazdy pojawia się kolejna tablica: „Žabljak 8 km”. Trzeciej na szczęście nie było i wreszcie znaleźliśmy się w miasteczku. Wynajęliśmy pokoje w jednym z domów i jedziemy do Durmitoru.
Durmitor
Najpierw docieramy do Srebrnego Jeziora. Tu Valen pyta, czy mam narzeczonego. Słysząc, że nie, zaczyna potoczysty monolog: skoro los dał nam tę niesamowitą szansę spotkania się, nie możemy tego zmarnować. On chętnie odwiedzi Polskę, a nas obie zaprasza do siebie do Kolonii. Czy moi rodzice by go zaakceptowali, mimo że nie jest Polakiem? W sumie dobrze zarabia i jest uczciwy. A w końcu nie narodowość i nie język się liczą, tylko serce, a on serce ma dobre. Jego narzeczona będzie miała to, czego zapragnie: wycieczki, sukienki, rozrywki - wszystko. On nie będzie na niczym oszczędzał. Kiedy ludzie się kochają, muszą dbać o siebie nawzajem, so ist das - proste.
Jedziemy nad Kanion Tary. Widoki po drodze niesamowite - pomyśleć, że mogłybyśmy tego nie zobaczyć... Nawet polubiłyśmy już tego dziwaka Valena - wykorzenionego Serba, który ogląda własną ojczyznę z pozycji podtuczonego niemieckiego turysty w beemce. Mimo że jest męczący i nie przestaje gadać - o doskonałym stanie niemieckich autostrad, o wycieczce do Włoch dwa lata temu, o swoim komputerze, stłuczce w BMW, za którą dostał 250 euro mandatu, o bracie w USA - bez niego nie dotarłybyśmy tutaj, może rzeczywiście wir haben Gluck...
Valen jest fanem Jacksona i ma w samochodzie płytę „The greatest hits”, słuchamy. Dojeżdżamy do kanionu - Michael śpiewa man in the mirror, a słońce rozkłada się pasmami po szerokich zielonych grzbietach, rozdzielonych gdzieś głęboko na dole nitką rzeki - jest w tym jakaś podniosłość, która się nam wszystkim udziela, rzewność nawet...
Tuż przy moście stoi popiersie jakiegoś serbskiego generała - pełno tego w tym kraju: pomniki, popiersia, kamienie pamiątkowe... Na moście Valen robi się wylewny, teraz co chwilę spontanicznie przytula i całuje, mówi: „Ti si moja mala mačka” („jesteś moją małą kotką”), pyta: „Anna, prawda że pasujemy do siebie?”, a ta się śmieje: „ja, sehr schön...”.
Wieczorem, po dniu zaskakujących wypadków i wycieczkach, Valen jest w sentymentalnym nastroju. Robi nam w pokoju prawdziwą serbską kolację: papryka, chleb, ser, „die typische Wurst”, ajvar i czerwone czarnogórskie wino z koniem na etykietce (nazwy już nie pamiętam, podobno słynne).
Idziemy nocą przez oświetlone miasteczko. Na werandach i w gospodach siedzą grupki ludzi, słychać śmiechy zmieszane z dźwiękami balkanpopfolku - Žabljak tętni. Gdzieś w ogrodzie ktoś gra na trąbce, zawodzenie męskich głosów. Siedzimy na schodkach domu, patrzymy na niebo, roziskrzone od miotanych daleko piorunów. W tej specyficznej, wywołanej dobrym zmęczeniem atmosferze końca dnia Valen zapomina się na chwilę i zdradza, że w rzeczywistości tęskni za krajem, codziennie myśli, jakby chciał się spakować i wrócić tu. Nie cierpi Niemców, ich chłodnej obojętności, braku temperamentu i fantazji. W Niemczech nikt nie zawoła nieznajomego z ulicy i nie zaprosi do siebie na kawę, tylko po to by pobyć razem i porozmawiać - ludzie odgradzają się od siebie, jak tylko mogą. A tu - godzina 23, czwartek, nikt nie siedzi w domu, dzieci, dziewczyny, starzy ludzie, chłopcy - wszyscy spotykają się i cieszą prostym faktem, że są razem...
Rano pijemy razem w kuchni kawę po turecku, Valen jest wyjątkowo milczący, jak na niego, i chyba trochę smutny, że nasza „ekipa” tak szybko się rozstaje. Wymieniamy się numerami, każe nam obiecać, że go odwiedzimy. Odwozi nas na mały dworzec autobusowy w Žabljaku, „vidimo se mačka...”.
Ciąg dalszy mojej wycieczki po Czarnogórze na www.jeszczedalej.com.pl/2010/05/czarnogora-part-2/
W Czarnogórze bardzo powszechne jest podróżowanie stopem, dzięki czemu można zwiedzić najpiękniejsze miejsca (nawet jeśli nie ma się wykupionego pakietu all inclusive) i poznać lepiej przyjaznych mieszkańców kraju. Jedyne, na co trzeba uważać, to prędkość - wszyscy jeżdżą tu bardzo szybko po krętych drogach, nawet kierowcy autobusów.
Do Czarnogóry warto wybrać się spontanicznie, nawet nie mając zarezerwowanego hotelu czy pensjonatu. Znalezienie noclegu nie jest problemem (zarówno w sezonie, jak i poza nim) w tym nastawionym na turystów kraju. W turystycznych miejscowościach nad Adriatykiem pełno hoteli, wciąż powstają nowe, a właściciele kwater prywatnych czekają na upragnionych gości już na ulicy i zapraszają do siebie... Ceny noclegów (w 2008) wahały się od 6 euro za dobę w domach prywatnych, najczęściej ze wspólną łazienką, do 25 w pensjonacie tuż przy plaży, w pokoju 2-osobowym z klimą. W Budvie, najbardziej luksusowym, ulubionym przez miejscowych celebrytów czarnogórskim mieście, ceny są trochę bardziej wygórowane. Ceny żywności, choć w euro, nie są znacznie wyższe niż w Polsce (a owoce są już śmiesznie tanie).
Brak komentarzy. |