Oferty dnia

Kenia - cz.I - Białe piaski Mombasy - relacja z wakacji

Zdjecie - Kenia - cz.I - Białe piaski Mombasy

„I had farm in Africa at the foot of the Ngong Hills...”. Któż z nas nie czytał kiedyś tych słów, którymi Karen Blixten zaczyna swą przepiękną opowieść o Afryce, lub któż nie oglądał tego słynnego filmu....

To właśnie wtedy mniej więcej zostało zasiane ziarenko afrykańskiej przygody w mojej głowie, choć zapewne jeszcze nieco wcześniej w pewnym stopniu dokonały tego przygody Stasia i Nel i Tomka Wilmowskiego:), bo któż z nas nie marzył w dzieciństwie z wypiekami na twarzy o przygodzie na Czarnym Lądzie?

Nasz tegoroczny wypad pod koniec zimy nie był jednak jak zwykle czystym spontanem i polowaniem na jakiegoś fajnego lasta; tym razem pomysł Kenii narodził się nie w mojej głowie, ale w głowie mojego małżonka :), który już od kilku miesięcy namawiał mnie i coraz bardziej przekonywał do Kenii widząc we mnie niezrozumiały mur oporu.

Im więcej rozmyślałam o tej Kenii, tym więcej miałam wątpliwości; bo może nie wszyscy z Was jeszcze wiedzą, że z natury jestem straszny cykor i panikara jeśli chodzi o te wszystkie choróbska tropikalne, które ludzie przywlekają z egzotycznych podróży; i to jak dotąd był zawsze główny czynnik hamujący mnie przed wyzwaniami dalszych wojaży w strefę równikową ziemi, gdzie jak wiadomo malaria występuje prawie wszędzie.

Od dawna z wielką fascynacją zaczytywałam się w relacjach ludzi, którzy wrócili z Kenii, Tanzanii, RPA czy Namibii. Zawsze zazdrościłam im tej odwagi, ale przede wszystkim możliwości przeżycia takiej przygody, ale moje niezrozumiałe opory tkwiły we mnie z uporem silnie i nie potrafiłam się przełamać.

Jak ferie zbliżały się do końca, zaczęłam więc sobie spokojnie przeglądać oferty wyjazdów w jakieś cieplejsze ale niezbyt odległe rejony; po głowie chodziło mi głównie Maroko, gdzie zamarzyłam dotrzeć w tym roku. Wertowałam więc stronki i już nas widziałam na tych słynnych ergach wspaniałego, marokańskiego Południa..., ale mój mąż tym razem nawet nie chciał słyszeć o Maroku! I nie dlatego, żeby miał coś przeciwko temu krajowi, bo sam też chętnie pojechał by tam kiedyś, ale nie teraz; teraz zaparł się na tę Kenię i tak wbił ją sobie do głowy, że nie było mowy żeby przekonać go teraz do jakiegokolwiek innego kierunku.

Jak to wszystko się skończyło, to już wiecie :), więc nie będę się zbytnio rozpisywać, ale powiem tylko jedno: do końca życia będę wdzięczna małżowinkowi, że mnie przekonał i namówił do tego wyjazdu, i wybił w końcu z mojej durnej głowy te wszystkie głupie strachy i obawy :).

Kenia okazała się chyba najwspanialszym z dotychczasowych wyjazdów; a na pewno najbogatszym w nieprawdopodobne doznania obcowania z niesamowitą przyrodą. Odtąd zamierzam więc w kwestii wyjazdów, słuchać grzecznie męża :). Ale może zacznę od początku...

Czas i komfort podróży do Kenii z „Itaką” polepszył się bardzo od listopada ubiegłego roku, od kiedy to Biuro podpisało umowę z LOT-em na bezpośrednie przeloty czarterowe do Mombasy. Czytałam w różnych relacjach, jak to ludzie męczyli się wcześniej w ciasnych boeingach 737 i podczas lądowania i czekania w Kairze w skwarze i upale. Teraz ten problem odpada już na wstępie; sam lot okazał się również przeżyciem, bo któż z nas nie chciałby przy okazji jakiejś podróży przelecieć się naszym nowym Dreamlinerkiem? (Fresh, ten opis, zgodnie z Twoim życzeniem jest specjalnie dla Ciebie :)).

Dreamek to kawał potężnej maszyny; i już od wejścia uderza jego ogrom i zupełnie inny standard. W samolocie, w zwykłej klasie economy miejsca na nogi jest dosyć, jest luźno, wygodnie i cicho, chociaż sam standard mimo wygody nie jest jednak klasą premium czy elite i mówiąc szczerze: z butów nie wyrywa :).

Poza samym miejscem na nogi, samolot jest niezwykle cichy i bardzo łagodny podczas startów i lądowań; nic nie szarpie i nie czuć wcale tego zawrotnego przyspieszenia prędkości podczas startu, a samo wychodzenie na pułap odbywa się bez rozrywającego bólu w uszach i głowie.

Mam wrażenie, że w samolocie ustawione są jakieś inne parametry; jest chyba inna temperatura, ciśnienie i wilgotność powietrza; bo mimo 8 godzin lotu, nie puchną i nie drętwieją nogi (a ja miewam z tym często problemy, które tym razem zupełnie zniknęły); A sam lot uprzyjemnia panel z filmami, muzyką i grami oraz z prasą i magazynami w wersji elektronicznej,(chociaż LOT trochę przesadził, bo zakodowali większość fajnych, choc nie nowych filmów, dostępnych za dodatkową opłatą - a jeden film za 10 zł to chyba jednak lekka przesada; LOT tu troszkę przydziadował:); jeśli ktoś jednak nie ma ochoty na rozrywkę audio-wizualną tę darmową czy też tę płatną i czuje się zmęczony, to są mięciutkie podusie, polarowe kocyki, sensorowa żaluzja gazowa powodująca za oknem zupełną noc i idziemy palulu :)).

Tak więc planując dalsze wyprawy, warto rozpatrzeć bezpośrednią podróż naszym Liniowcem Marzeń, który już pierwsze problemy ma chyba za sobą; obecnie dreamlinery jako czartery Itaki i Rainbow realizują bezpośrednie loty na 6 kierunkach egzotycznych.

Tak więc zaczyna się nasza podróż do serca Czarnej Afryki, pt. ”Śniegi Kilimandżaro”, bowiem taką zakupiliśmy opcję w Itace z pobytem w hotelu „Bamburi Beach”.

Na miejscu okazało się, że Itaka zmieniła nam hotel na czas wycieczki; wcześniej zaplanowany był „Mombasa Continental Resort” ,a zamieniono go na „Bamburi” :); ale do Kenii nie leci się z powodu konkretnego hotelu, bo i tak w nim w zasadzie wyłącznie śpimy :).

Nasz „Bamburi” okazał się bardzo przyjemnym obiektem w pięknym miejscu, ale Ci co mnie już trochę tu ”wirtualnie” znają, wiedzą, że ja nie lubię opisywania hoteli, bo w ogóle nie pasjonują mnie hotele jako obiekty same w sobie. Hotel to tylko hotel, im mniejszy i bardziej kameralny tym lepiej, a te wszystkie wypasione resorty to zupełnie nie moja bajka; Generalnie większość hoteli na kenijskim wybrzeżu same w sobie są bajkowe z rajskimi widoczkami; chociaż oczywiście istnieje tu podział na te znacznie bardziej i mniej wypasione, średnie i skromne, ale i nawet te skromne są tu naprawdę niczego sobie i już sam fakt miejsca cieszy bardziej niż ilość hotelowych gwiazdek; a to co wybierzemy na pobyt zależy głównie od naszych preferencji.

Nasz hotel oceniłabym jako ten średni; nie był mały jak lubię, ale tłoku na szczęście nie było; to takie fajne miejsce na wypoczynek, z pięknym ogrodem, w którym można było spotkać czasami jakąś małpę:), z czyściutkim basenem z baaaardzo ciepłą wodą z „rzeczką” dookoła strefy barowej, z pięknymi widokami na ocean i rewelacyjną kuchnią. Pokoje średniej wielkości, bez apartamentowej giga powierzchni, ale dość luźne i wygodne, urządzone mebelkami kolonialnymi; łazienki niewielkie, ale OK, choć trącone lekko zębem czasu:), no ale kto by tam na wakacjach w Kenii siedział w łazience?

W Mombasie lądujemy więc o 21.00 czasu kenijskiego, najpierw uderza w nas gorąc, żar daje czadu, a lotnisko nie jest klimatyzowane:(, wiszą tylko wiatraki a pot i tak leje się z nas wszystkich:); ludzie tłumnie gnają w tej gorączce do okienka wizowego po formularze, ale ja byłam zapobiegliwa:), przed wyjazdem ściągnęłam z netu kenijskie formularze wizowe, i wypełniłam je w samolocie:); więc jako pierwsi, bez kolejki ustawiamy się przed celnikiem; Formularze zostają przyjęte bez zarzutu; prześwietlają nas, potem skan linii papilarnych, dziwimy się, ale skanują nam też siatkówkę oka i już odbieramy bagaże; mąż idzie do kantoru wymienić dolary ( na lotnisku jest najlepszy przelicznik: 85 szylingów kenijskich /za 1 dolara) i w kilka minut później wychodzimy na zewnątrz witani przez dziewczyny z Itaki.

Z lotniska do hotelu jedziemy przez Mombasę. Uch, dobrze, że jest już ciemno, bo widoki za oknem mówiąc szczerze szokują i porażają. Wszędzie potworna bieda, bałagan, totalny ”sajgon”, ale naczytałam się o tym wcześniej i byliśmy przygotowani na takie widoki.

Na miejsce docieramy dość szybko; jadąc do hoteli usytuowanych na Mombasa Coast na szczęście nie trzeba przeprawiać się słynnym promem na Likoni, tylko przejeżdża się New Nyali Brigde we wschodniej części miasta. W recepcji czeka na nas obsługa hotelu ustawiona w barwnym rządku; witają nas mokrymi, zimnymi ręczniczkami i drinkami w orzechach kokosowych, czekają na nas również z kolacją, co jest bardzo miłe z ich strony, bo jest już późno i dawno po porze kolacji:). Robimy jeszcze szybki obchód hotelu; jest pięknie, egzotycznie i mimo nocy jest gorąco; hotel cały tonie w palmach i słychać szum oceanu tuż obok, potem drineczek i drugi i jeszcze jeden... i nieco po 3-ciej w nocy (tutejszego czasu) padamy spać.

Rano wychodzimy z klimatyzowanego pokoiku na balkon, a tu dosłownie piec martenowski wita nas na dzień dobry!. Widoki są wspaniałe, ocean jak na dłoni, ale ten żar potworny zamienia nas w mokrą plamę w jakieś 20 sekund! Boże! myślę sobie - jak my tu wytrzymamy w tym piekarniku?

Idziemy w te pędy zamiast na śniadanie, to prosto na basen, a tam ....hmmm......cudowny powiew, wieje wiatr, jest gorąco ale przyjemnie; okazało się ,że balkon jest nieco osłonięty i tam jest zero przewiewu, ale na otwartej przestrzeni jest tropikalnie cudownie, mimo że jak dla mnie trochę za gorąco.

Dzień spędzamy leniwie, na nierobieniu niczego; w końcu urlop to urlop! Jemy, pijemy, chodzimy na plażę, zapoznajemy się z tutejszymi beach-boysami, którzy dosłownie żerują przy hotelowych enklawach jak sępy, bo biały człowiek z Europy w ich oczach to milioner i chodzący bankomat:); ale w końcu okazują się bardzo sympatycznymi ludźmi i wcale nie tak nachalnymi.

Można sobie z nimi pogawędzić, dowiedzieć się mnóstwa ciekaawych rzeczy, ubić jakieś lokalne interesy:), coś od nich kupić, ale oni i tak będą nas później zamęczać do bólu, tyle, że w taki fajny, nieszkodliwy sposób i zupełnie niegroźnie:); ja bardzo lubię sobie pogawędzić z lokalesami, więc mnie to za bardzo nie irytowało ani nie męczyło (tak jak to opisują turyści powracający z Kenii).

Ale lokalne życie tutaj jest mniej rajskie i różowe niż turystów; przeciętny Kenijczyk (jest ich ponad 40 milionów) nigdy w życiu nie był nad oceanem ani na safari!!! (to informacje potwierdzone później przez pilotkę i kierowcę z safari) ; Kenijczycy to są bardzo biedni ludzie i poza garstką biznesmenów i zamożnymi ludźmi mającymi jakieś własne, dobrze prosperujące interesy, czy garstką prawdziwej elity z Nairobi, pozostała ludność żyje na granicy nędzy (w naszym pojęciu), bo oni zupełnie z tego powodu nie ubolewają aż tak, jak mógłby biadolić na ich miejscu biały człowiek:).

Z reguły niczego nie planują na zapas jak to Afrykańczycy, nie przewidują, żyją dniem wyłącznie dzisiejszym, nie są zapobiegliwi, nie dążą do polepszenia swojej egzystencji godząc się z realiami; jedzą jak zarobią jakiegoś dolara, są przy tym niesłychanie pogodni a wieczorami cały czas śpiewają i wystukują jakieś rytmy:). Wieczna Hakuna Matata:)).

Tutaj plaże wyglądają nieco inaczej niż na południu Europy. Poza licznymi palmami i białym, miałkim piaskiem przede wszystkim uderza brak leżaków i parasoli; dlatego plaże wyglądają przepięknie bez tych wszystkich plastykowych rządków. Po plażach się tu wyłącznie spaceruje a nie opala (bo w pół godziny można by zamienić się w skwarkę), a poza tym jest tu mnóstwo beach-boysów, o których wspominałam, a którzy nikomu nie odpuszczą i nie dadzą chwili spokoju; to prawie kenijski sposób na życie lokalesów, którzy szczęśliwie mieszkając blisko oceanu mają dostęp do bogatych w ich oczach białych turystów z dalekiego świata; ale większość turystów za nimi nie przepada i ludzie dlatego rzadko wychodzą z hotelowych sun desc’ów na plażę unikając w ten sposób ich natarczywości.

Kąpiele w oceanie też są tu dość utrudnione, a to przez codzienne pływy oceanu (rano widoczny gołym okiem kilometrowy odpływ, a wieczorami taki przypływ, że woda zalewa dosłownie całą plażę; i tak trwa ten odwieczny cykl, silniejszy w konkretnych fazach księżyca. Odpływy oceanu w Kenii - to prawdziwe widowisko; morze cofa się daleko, można brodzić po kostki w wodzie prawie kilometr od plaży, a o zmierzchu wszystko jest zalane pod plażowe schodki do hotelu i plaży w ogóle nie ma).

Dlatego tutaj nikt nie bawiłby się z codziennym ustawianiem i chowaniem tysięcy leżaków i parasoli. Moim zdaniem to super rozwiązanie, bo osobiście nie lubię tych poustawianych równiuśko rządków wyglądających sztucznie; świetnym rozwiązaniem są hotelowe sun-deski dla miłośników smażenia się, usytuowane tuż przy plaży, ale na bezpiecznej wysokości chroniącej przed przypływami.

Lokalni beach-boysi handlują tu z niektórymi turystami przez całe dnie czym się tylko da; jak tylko wyjdziesz na plażę nie będziesz mieć jednej chwili samotności; natychmiast dopada Cię ich cała chmara i zaczynają zagadywać....., zaczyna się od pogawędki, skąd jesteś?, na jak długo przyjechałaś?, jak masz na imię itd..., potem pytają o safari (sprzedają usługi safari znacznie taniej niż biura podróży, ale nie znam dokładnych szczegółów, bo safari mieliśmy z Itaką) ; sprzedają też mnóstwo pamiątek, głównie drewniane rzeźby i masajskie maski pochodzące z Akamby w Mombasie, sprzedają też piękne barwne chustki, owoce, soki, rejsy najprzeróżniejszymi łódkami, wycieczki konne, przejażdżki na wielbłądach, masaże, sprzedają papierosy, nawet mogą zdobyć dla chętnych gandzię:); cały czas gadają, gadają i gadają..., To taki ich całodniowy beach-biznes, ale przy tym są naprawdę bardzo grzeczni, weseli, uprzejmi i zawsze uśmiechnięci i życzliwi. Nie są natarczywi i tak nachalni jak araby; są tacy jak ich kraj, tu zawsze świeci słońce, więc i oni są zawsze radośni i zadowoleni; tutaj wszystko jest No Problem - Hakuna Matata:).

My mnóstwo tu łaziliśmy po plażach w obie strony, szczególnie późnymi popołudniami i wieczorami, ale przypływy wyganiały nas niestety często przed wieczorem do hotelu; Obydwoje nie jesteśmy w ogóle miłośnikami plażowego leżakowania w sensie ogólnie przyjętym, ale lubimy po nich kilometrami spacerować szczególnie o zachodzie słońca; raz też ucięliśmy sobie taki przyjemny rejs wycieczkowy katamaranem wzdłuż wybrzeża (zakupiony za chyba 5 USD/za osobę u beach-boysów); kolejnego dnia z tą samą załogą małżowinek wraz z bardzo fajnymi chłopakami poznanymi w hotelu, ale już beze mnie, popłynął na 5- godzinną wyprawę nieco dalej na teren Morskiego Parku Narodowego (Mombasa Marine Park) na nurkowanie i snoorkowanie; płynie się dość daleko w głąb oceanu na lagunę bogatą w morskie, kolorowe stworzenia; ale żeby wpłynąć na akwen parku trzeba zapłacić opłatę 20 USD/osoba (dwukrotnie podczas pływania kontrolowały ich partole na motorówkach, żądając kwitów potwierdzających ową opłatę).

Małżowinek wrócił wniebowzięty, cały czas mi dogryzając, żebym żałowała, że nie chciałam popłynąć :) no może teraz nawet trochę żałuję.....:). Niestety nie mamy obudowy do aparatu, więc barwnych zdjęć podwodnych nie będzie :(.

A teraz co nieco o malarii: przed wyjazdem szukałam wszelkich informacji na temat profilaktyki antymalarycznej, dlatego postanowiłam nieco szerzej napisać na ten temat; otóż w Europie i w ogóle w całym cywilizowanym świecie istnieje chyba jakaś cicha zmowa koncernów farmaceutycznych; mam wrażenie, że te potężne firmy nakręcają całą tę schizę, wzbudzają strach, robiąc wokół malarii tyle szumu, że zanim ktokolwiek wyjedzie w tropikalną malaryczną strefę ziemi, to najpierw wyda kupę kasy na leki i jeszcze kolejnych kilka stów na wszystkie szczepienia świata; włączając w to oczywiście nas, bo przyjechałam tu dosłownie z całym arsenałem tropikalno-medycznym :).

A prawda na miejscu wygląda nieco inaczej.

Oczywiście malaria to nie mit; to poważna choroba, która tu występuje i trzeba się przed nią bez wątpienia chronić; ale wszystko w granicach rozsądku.

Przez pierwsze dni smarowałam nas i psikałam obsesyjnie muggą i repelami z wysokim deet; łykaliśmy probiotyki, używaliśmy bezustannie żeli odkażających z alkoholem; psikałam odzież i moskitiery, ale komara..... nie zobaczyliśmy ani jednego:)) przyjechaliśmy tu w porze suchej, więc i nikogo z zagadywanych o to lokalesów tu nie dziwiło, że: there are no moskits:).

Kolejna sprawa to dość droga profilaktyka antymalaryczna: u nas dostępna w postaci Malaronu i Izopalu (które łyka się już przed wyjazdem, w trakcie i tydzień po powrocie; lub 1 tabletke na tydzień w zależności od leku)- pomijając już fakt, że to straszne świństwo i potworna chemia niszcząca wątrobę, to też tak do końca nie chroni przed malarią w 100%, ale jednak znacznie bardziej jej zapobiega; jak już jednak przywleczesz malarię do kraju, to jej leczenie kosztuje u nas sporo kasy i stresu.

Ja miałam z tym duży dylemat: łykać to ścierwo czy nie łykać? naczytałam się o jakiś skutkach ubocznych, ludziska na forach pisali, że nie mieli żadnych skutków, ktoś inny znów pisał że owszem miał i to nieprzyjemne; jeszcze ktoś to bardzo chwalił i zalecał..., a kolejny ktoś wręcz odwrotnie: ostrzegał, żeby tego pod żadnym pozorem nie brać...

I bądź tu człowieku mądry! Miałam już tak skołowaną głowę, że w końcu rozsądek wziął górę i zamiast ”leczyć sie na forach” zasięgnęłam porady u specjalisty od chorób tropikalnych:) Od razu rozwiały się wątpliwości, bo u mnie okazało się, że są pewne przeciwwskazania medyczne. Mąż też stwierdził, że nie będzie łykał tego g...

Obydwoje mamy zaszczepioną żółtaczkę (3 szczepionki), małż ma żółtą książeczkę z ważną jeszcze żółtą febrą (pozostałość po podróżach służbowych) i doszczepiliśmy tylko tężec. I w taki to sposób naszą profilaktykę antymalaryczną ograniczyliśmy do arsenału psiukaczy i innych mazideł typu repel i mugga z wysokim deet.

A jak to wygląda tam na miejscu?: na malarię jest jeden sposób: trzeba się psikać repelami i spać pod moskitierą (szczególnie w porze deszczowej); powinno się wieczorami, głównie na safari nosić cienkie, ale jednak rzeczy z długimi rękawami i nogawkami, oczywiście w granicach rozsądku (nam było na takie ciuchy za gorąco). Rozmawiałam z pilotką i rezydentkami Itaki; one wszystkie są tam pół roku non-stop i nie biorą żadnej profilaktyki, bo w takim czasie miałyby wątroby do całkowitej wymiany:); jedna z nich zachorowała kiedyś na malarię, ale tam tę chorobę leczy się szybko; na miejscu istnieje masa dostępnych bez recepty leków na malarię, gdzie podstawowa kuracja trwa 4 dni. Nasza pilotka właśnie brała takie lokalne leki przez te 4 dni i było po malarii, a koszt tego: uwierzycie?.... 2,5 dolara!!! tak, tak: całe 8 PLN!!! OSIEM Złotych!!!, ale przecież z oczywistych względów NIE KUPICIE tych leków w Europie! (już zadbały o to nasze koncerny farmaceutyczne, tak ”bardzo dbające o nasze zdrowie”:), żeby takie leki nie dostały się ogólnodostępne w Europie!:).

Nasza pilotka, Krysia zasugerowała, że naprawdę warto sobie kupić tutaj takie leki na miejscu, jakby się jednak okazało, że przywlekliśmy malarię, której okres wylęgania może trwać nawet do 6 miesięcy od powrotu; (więc oczywiście zakupiliśmy, lek nieco droższy, bo taki z osłoną ale i tak kosztował tylko 15 usd, czyli tyle co u nas jakieś byle lepsze witaminki!).

Oczywiście całym clou przyjazdu do Kenii jest safari, na które nie możemy się już doczekać. Od następnego ranka już mnie skręca i nosi i taka jestem podekscytowana na to safari, że mam motyle w brzuchu :).

A więc Jambo Kenya! i zaczynamy przygodę...., ale o tym napiszę Wam już w kolejnej Relacji, poświęconej temu, co w Kenii najpiękniejsze...

Planujesz wakacje? Zobacz nasze propozycje wycieczek:
Autor: piea / 2014.03
Komentarze:

dorocianka
2014-06-03

Cudowna przygoda ! Zazdroszczę ;) i marzę , że kiedyś moja noga stanie na czerwonej ziemi :):)

KaJka
2014-04-23

fajnie piszesz ;)

texarkana
2014-04-22

przeczytałam z przyjemnością i chcę jeszcze!

emilka8787
2014-04-22

świetna relacja!!

krakowianka
2014-04-21

opis zachecajacy. Alicja narobilas mi smaka ta Czarna Afryka!

kawusia6
2014-03-22

Już nie mogę się doczekać, zwłaszcza opisu "safari" no i zdjęć. Zazdroszczę w pozytywnym sensie :)

roman_gor
2014-03-22

Wspaniała wyprawa. Wzięło nas dość mocno, ale musimy się nad tym dobrze zastanowić. Jest sporo za, ale też trochę przeciw. Zawsze kusiła nas Afryka. Przesyłamy serdeczne pozdrowienia :-)

adaf
2014-03-22

Narobilas mi apetyt na Kenie :-) Musze to z moja szefowa rozwazyc :-)
Pozdrawiam I dziekuje za piekny opis

katerina
2014-03-22

Ala piekny poczatek Waszej afrykanskiej przygody ;)

Pawel_88
2014-03-22

Świetny opis! Ciekawy wciagający :)

Fresh
2014-03-21

Ala, serdeczne dzięki! :) :)

piea
2014-03-19

mało, że mnie nie ugryzł!, to nawet nie widziałam ani jednego! :))

dinus
2014-03-19

Widze Alu ze nikt Cie nie porwal, i pewnie zaden komar Cie nie ugryzl :) Pzdr serdeczie.

piea
2014-03-19

Kasia, dzięki, no pewnie, że 2014:), już poprawiam:):):)

Kasia6555
2014-03-19

Piea......daty Ci sie nie pomyliły-czy to aby był marzec 2013!!!!

Fresh
2014-03-19

Alicja jest szybsza od Pendolino :). Czekam na wrażenia nie tylko z samego wyjazdu, ale także na te z przelotu Dreamlinerem - Ala, plissss, w swojej relacji dodaj wątek lotu tym cudeńkiem :)

Michasia_Bogus
2014-03-18

z szybkością pendolino...:)

Soniza89
2014-03-17

Wlasnie przed chwila byla u mnie przyjacioka ktora wrocila z Kenii jest zachwycona i cos mi sie wydaje ze Bylyscie w tym samym hotelu ;)..Alu czekam na wiecej :)

lidonek
2014-03-17

pierwsze fotki cudne, czekam na więcej :)

AniaMW
2014-03-17

Wow, działasz megaexpresowo!!!