Zaczynamy naszą największą jak dotąd wyjazdową przygodę, której nie da się nijak porównać z wcześniejszymi wyjazdami; emocje i intensywność przeżyć są tu zupełnie inne niż podczas wcześniejszych podróży polegających głównie na zwiedzaniu zabytków w duchu historii, poznawaniu ciekawych miejsc, nowych kultur czy nawet z plenerowymi wyjazdami do pięknych widokowo miejsc.
Uff, wrażeń jest tyle, że aż głowa boli; od samego początku wszystko było dla nas nowe, obce, dlatego tym bardziej takie ekscytujące.
Opuszczamy więc hotel na kilka kolejnych dni i rozpoczynamy naszą przygodę na sawannie :). Naszą pilotką na safari jest Krysia, młoda, przeurocza dziewczyna, prawdziwa pasjonatka Kenii, Tanzanii i Zanzibaru i jednocześnie znawczyni Afryki równikowej, która swoimi barwnymi opowieściami potrafiła nas momentami zahipnotyzować :).
Jednocześnie z Krysią, poznajemy też Julliusa; naszego lokalnego guru od zwierzaków; Julius to taki nasz trzy w jednym:): kierowca, przewodnik i tropiciel jednocześnie; sympatyczny kenijczyk znający świetnie wszystkie parki i potrafiący wypatrzeć na sawannie to, co prawie niewidzialne:); wypatrzył nawet zakamuflowaną sowę uszatą na drzewie, której nikt z nas nie zauważyłby za Boga Jedynego, czy zwisający ogon całkowicie zamaskowanego lamparta gdzieś wysoko w gąszczu drzewa.
Pakujemy się więc do takich śmiesznych małych nissanów z podnoszonym dachem i w 6 osób na pokładzie(+ Krysia i Jullius) jedziemy do Parku Narodowego Tsavo Wschodnie, słynące z nieprawdopodobnie czerwonej ziemi i tym samym czerwonych słoni. (Nam się akurat tak trafiło, że podróżowaliśmy w samochodzie w szóstkę i nie było nam zbyt ciasno, ale znacznie wygodniej byłoby w 4 osoby (choć na pewno wtedy nie byłoby tak wesoło jak było :)); podobno te auta przewidziane są normalnie na 10 osób włączając w to kierowcę i pilota, czego nie bardzo mogę sobie wyobrazić!, (z tym to już Biura chyba przesadzają, żeby tak upychać ludzi jak w puszce), no ale nam na szczęście nie było tak źle, poza tym nasi współtowarzysze podróży to same chudzielce; (nie to co MY- grubasy z Mombasy :); a więc w naszym samochodzie są dwie młode dziewczyny, dwóch młodych, fantastycznych chłopaków i my-stare wiarusy:); ekipa jest więc w komplecie :).
Należy sobie oczywiście zdawać sprawę, że na sawannie to my ludzie jesteśmy gośćmi w królestwie dzikich zwierząt, które są tu u siebie i to my jesteśmy intruzami; tutaj znajdujemy się na olbrzymim terytorium fauny i flory, ale nasze role się odwracają; jest dokładnie odwrotnie jak w zoo: to my jesteśmy zamknięci w klatkach, a zwierzęta są swobodne na wolności; i tylko nam się wydaje, że to my je wypatrujemy i patrzymy na nie; ale one znacznie wcześniej nas widzą, czują i zewsząd bacznie obserwują - niż moglibyśmy przypuszczać... gdyby tylko jakiś kotek zechciał....to w jednej chwili znalazł by się na dachu naszego nissana zanim zdążylibyśmy się zorientować :).
Najczęściej odwiedzanymi Parkami Kenii są Tsavo Wschodnie i Zachodnie; ale ten podział jest sztucznie stworzony przez człowieka; granicę parków wyznacza tu trasa z Mombasy do Nairobi, która rozdziela to terytorium na połowy, naturalnie oba te parki są jednym, wielkim wspólnym ekosystemem. Parki Tsavo tworzą wspólnie największy park narodowy w Kenii i zarazem jeden z największych na świecie, o łącznej powierzchni blisko 23 000 km2. Swą nazwę parki wzięły od płynącej tu rzeki Tsavo.
Park ten jest bardzo znany w świecie dzięki żyjącym w nim ogromnym czerwonym słoniom, które są absolutnie pod całkowitą ochroną, a swój niezwykły kolor zawdzięczają tej bogatej w żelazo ziemi, która ma tutaj wściekle intensywny odcień ochry; to jedyne miejsce na Ziemi, gdzie można zobaczyć te słonie.
Charakterystyczną cechą wschodniej części tego parku są olbrzymie baobaby, majestatycznie wystające ponad busz z mnóstwem gniazd wikłaczy; natomiast Zachodnia część Parku jest znacznie bardziej górzysta i mocniej zakrzewiona i zalesiona tutejszą florą; jego teren usiany jest barwnymi skałami (uważa się, że Tsavo Zachodnie to królestwo lamparta, który znajduje tu wręcz idealne warunki do życia, ale my widzieliśmy tylko jego zad na drzewie i wiszącą kitę :)). Mnie się Zachodnia część Tsavo podobała najbardziej; wszędzie wokół roztaczają się przepiękne krajobrazy zielonej Afryki równikowej ze wspaniałymi wzgórzami. Jednakże ta część jest tak bardzo porośnięta roślinnością, przez co wypatrzenie zwierzyny jest tu bardzo utrudnione; znacznie bardziej zwierzaki są widoczne w części wschodniej, choć nie aż tak malowniczej.
We wszystkich Parkach Kenii spotkać można mnóstwo gniazd wikłaczy; one są nierozerwalnym elementem krajobrazu tego kraju; same wikłacze to cudne żółte maleństwa; a poza wikłaczami fruwają tu licznie kolorowe błyszczaki i biegają wszędzie barwne agamy, charakterystyczne niewielkie niebieskie jaszczurki z pomarańczowo-żółtym łebkiem.
Nasze safari rozpoczynamy więc od wschodu: a nasze pierwsze napotkane zwierzę to wielki struś afrykański z małżonką:), a już za chwilę pierwsza antylopa. Radość nasza jest ogromna. Tuż za następnym baobabem czeka na nas rodzinka czerwonych słoni i tuż obok stado zebr. Piszczę z radości jak głupia, mąż wyciąga swoją lornetę, ale większość zwierzaków jest tak blisko, że nie trzeba wypatrywać ich lornetką, bo same podchodzą pod samochody :).
Wyobrażacie sobie te emocje? ja prawie sikałam ze szczęścia. Czerwone słone są przepiękne, a możliwość ich obserwacji powoduje ogromne emocje. I tak jeździliśmy po tym parku spotykając co krok to nowe zwierzaki, niedowierzając, że one są tu wszystkie tak blisko, a jeździliśmy tak dotąd, dopóki zwierzyna nie poszła sobie na sjestę w najgorętszym momencie dnia.
Całe safari rozplanowane jest rozsądnie i z głową, zgodnie z naturalnym zegarem zwierząt. Tu wszystko odbywa się w zgodzie z regułami w przyrodzie i z nawykami mieszkańców sawanny. Na safari wyjeżdża się dwukrotnie w ciągu dnia: wcześnie rano, kiedy sawanna zagęszcza się obfitością zwierzyny; potem, jak zwierzaki zaszywają się przed gorącem w miejscach znanych tylko imh, my jedziemy do Lodży na lunch; tam kwaterujemy się na nocleg, do dyspozycji mamy: restauracje, bary, baseny i wszelkie wygody dla białego człowieka. Po lunchu jest zwykle sjesta i po południu, ok. godz. 16, jak słońce nieco zelżeje i zwierzaki znów wychodzą ze swoich kryjówek, ponownie wyjeżdża się na wieczorne safari aż do zachodu słońca.
Po południu ruszamy więc ponownie; tym razem spotykamy lwy! Hurra!!!, nasza radość wybucha z podwójnym impetem, choć tłumionym:), bo na sawannie trzeba zachowywać się cicho, żeby nie płoszyć i nie denerwować zwierząt. Słońce jest jeszcze dość wysoko i wciąż jest gorąco; nasze lwy to spore stado, które leniwie drzemie jeszcze w buszu; kierowca mówi nam, że jest ich tu ze 12 sztuk, 10 lwic i 2 młode lwy, nie wiem skąd on to wie, bo ja nie widzę ich w tej trawie aż tyle, mimo, że są dość blisko!. Znowu sikamy więc w gatki ze szczęścia :).
Kierowcy komunikują się tutaj ze sobą przez radio; jak któryś zauważy jakieś większe stadko, to zaraz daje o tym sygnał innym; podjechaliśmy pod miejsce z lwami najbliżej jak można, a już za niewielką chwilę zjechały się nie wiadomo skąd inne jeepy i małe busiki. Jest gorąco, słońce pali niemiłosiernie, kotki więc leniwie drzemią, od czasu do czasu któryś podnosi łeb albo wstaje zdenerwowany obecnością tylu samochodów, patrzy na nas..., ale w końcu znudzony zmienia sobie pozycję leżenia, z boku na bok, z miejsca na miejsce; przecież on ma teraz porę sjesty :).
Następnie spotykamy kolejnego przedstawiciela Wielkiej Piątki: bawoła afrykańskiego; potężne i jak się okazuje bardzo niebezpieczne to zwierzę; za chwilę widzimy taplające się w błocie słonie razem z bawołami, hipcie w małym jeziorku, warugi, żurawie i przechadzające się nieopodal dostojne sekretarze, które bacznie obserwują podłoże w poszukiwaniu swoich ulubionych węży:). Często można spotkać leżące tu i ówdzie czaszki i porozrzucane kości zwierząt; chwilami, w zależności od wiatru można poczuć nieprzyjemny zapach padliny; to dowody na to że bezustannie toczy się tu walka o przeżycie.
Pełni emocji po spędzonym dniu wracamy już do Lodży na kolację i nocleg. Lodże noclegowe na sawannie zlokalizowane są naprawdę bajkowo; usadowione zwykle na wysokich wzniesieniach w takich miejscach, że wszystkie zapewniają wspaniałe panoramy i punkty do obserwacji zwierząt, zwykle z uroczymi widokami na wodopoje, gdzie zwierzaki schodzą się od rana przez cały dzień. W takich miejscach nie mogłam wyrwać małżowinkowi lornetki z rąk :).
Pierwsza Lodża to dość znane tu lokum, gdzie nocuje większość „safariowiczów” - VOI SAFARI LODGE; fantastyczne miejsce z przepięknym widokiem na równinę sawanny. Mamy tu ubaw ze słoniami, obserwujemy je urzeczeni.
Jest ich tu cała gromada; sporo dorosłych, młodzieży i maluchów; pierwszy raz w życiu widzimy tu aż tak małe słoniątka, niektóre z nich są tak małe jakby urodziły się dosłownie wczoraj, takie szkrabiki przy swoich potężnych matkach, ale te oseski trzymają się kurczowo matek i całkowicie chowają się pod ich bezpieczne brzuchy:); można tak bez końca im się przypatrywać, jak tak stoją stłoczone pod akacją podczas południowego upału, jak maszerują gęsiego do wodopoju, kąpią się polewając wodą, bawią się zawadzając się zawadiacko kłami, albo kłócą się o coś dość agresywnie trąbiąc na siebie. Słonie znane nam z zoo nie zachowują się w taki sposób, tamte stoją w bezruchu jakby były czymś naćpane, trwają w jakimś marazmie; dopiero tutaj widać, jakie one mają zupełnie inne nawyki, jakie potrafią być szybkie i mimo potężnej masy zwinne. Takie widoki wywołują w co wrażliwszych osobnikach łzy wzruszenia; do tego wszystkiego te ich odgłosy, pomrukiwania, trąbienia i ten zapach sawanny... zapewniam Was, że to jest mega przeżycie nieporównywalne z niczym innym!
Afrykańska sawanna w ogóle stanowi znakomite miejsce dla wszystkich tych, którzy potrzebują wewnętrznego wyciszenia i oderwania się od naszej szarej codzienności. Nic tak nie uczy pokory, dystansu do siebie i własnego życia jak obcowanie z dziką przyrodą. Safari, to jest najlepsze miejsce na liczne spotkania z dzikimi zwierzętami oko w oko, to mega-wspaniałe uczucie móc się tak oderwać od naszej poukładanej, schematycznej codziennej rzeczywistości i od cywilizacji w ogóle.
Wieczór w Afryce równikowej zapada szybko; tu nie ma wyraźnego zmierzchu ani wieczoru; w jednej chwili słońce chowa się za horyzont, a w drugiej natychmiast zapada noc; a noc afrykańska jest tak czarna jak sadza w naszym kominku :); widać wtedy tylko tysiące świetlików, i niesamowicie rozgwieżdżone niebo, no i te wszystkie odgłosy.... odgłosy nocy na sawannie... nie do zapomnienia do końca życia!!!
Rano pakujemy nasze torby (na safari zwykle zabiera się tylko nieduże, miękkie torby turystyczne lub plecaki z potrzebnymi klamotami na te niecałe 4 dni, a duże, sztywne walizki zostają w hotelu, choć mimo tego, że było o tym wcześniej mówione, sami widzieliśmy obsługę lodży dźwigającą sztywne walizy niektórych pań...., no cóż....widocznie niektóre elegantki lubią się lansować nawet w dzikim buszu :).
Dalej zmierzamy w kierunku kolejnego Parku. Tego dnia czeka nas niewielki terytorialnie, ale niesamowicie urodziwy i przebogaty w zwierzynę Park Amboseli, tuż przy granicy z Tanzanią i u stóp Dachu Afryki.
W czasie jazdy blisko z tanzańską granicą, oglądamy barwne, choć biedne lokalne życie; mijamy ludzi podczas ich codziennych zajęć, handlujących owocami i koszykami przy głównej drodze, wyprowadzających bydło, dzieciaki z kozami, kolorowe wioski, szkoły; podglądamy jak wygląda taki zwykły dzień na kenijskiej wsi; wszystko to wygląda strasznie biednie i nędznie, żal patrzeć, ale takie są tutejsze realia... i nagle..... wyłania się przed nami potężny ścięty stożek Kilimandżaro skrzący się w słońcu i oślepiająco biały od śniegu. Na ten widok prawię ryczę jak głupia:); jestem tak wzruszona, że mało nie zemdleję...., ależ to sa emocje! :), podziwiamy więc ten spektakularny widok kodując go w pamięci.
Nigdy bym nie pomyślała, że zobaczę kiedyś dach Afryki na żywo!!!!, ale nasz kierowca gna jak szalony, prosimy, żeby stanął, ale twierdzi, że nie może się tu zatrzymać, że już jesteśmy blisko i zaraz będziemy na miejscu; ale na miejscu okazuje się że Kili zdążył już ubrać się w gęste chmurki :( a zdjęcia z trzęsącego się samochodu nie za bardzo wychodzą, są niewyraźne bo targało za mocno, ale w sercach i wspomnieniach ten widok pozostał w nas na zawsze.
Amboseli to kompletna zmiana dotychczasowych widoków w porównaniu z Tsavo; ziemia tu nie zwiera już żelaza, tym samym przybiera zwykłą, jasną barwę; ale zupełnie zmienia się za to szata roślinna; znikają baobaby, a pojawiają się tysiące akacji afrykańskich..., pięknych, wspaniałych akacji ze sterczącą jak parasole koroną, którą tak dobrze znamy wszyscy z filmów i zdjęć o Afryce.....;to odmiana Erioloba, bardziej znana jako Camel Thorn i Giraffe Thorn; od zachodu widać zewsząd potężną podstawę masywu Kilimandżaro; bo znany wszystkim widok stożka tej góry to tylko jego niewielka część, ale jego „fundament” jest ogromny i widoczny tu zewsząd.
Podziwiamy tu kolejne zwierzaki, spotykamy cale małpie rodziny pawianów; mnóstwo ptaków (w tym szczególnie pięknie chabrowo błyszczącego: błyszczaka obrożnego, występującego w Kenii tak często, jak w Polsce wróble), spotykamy warugi, ziomorodki, motylice, kraski, czaple, perlice sępie, ptaki drapieżne, barwne żurawie, marabuty i wiele, wiele innych...., są też i zebry, bawoły, żyrafy i słonie, które tutaj mają szarą, znaną wszystkim słoniową barwę. Podobno tu w Amboseli można też, choć niezwykle rzadko natknąć się na nosorożca, ale nasza Krysia od lat prowadzi tu safari z Itaką i nie pociesza nas, mówiąc, że w tym parku nigdy jeszcze nosorożca nie spotkała; Ci szczęściarze, co dane im tu było spotkać to wspaniałe zwierzę mieli albo ogromnego farta widząc osobnika, który tu jakoś przypadkowo zawędrował, albo się tylko tak chwalą, że go widzieli:), bo generalnie nosorożce w tym parku nie występują; najpewniej można je spotkać w oddalonym na północ parku Masai Mara, albo w tanzańskim Serengeti, ale to już może zafundujemy sobie kiedyś następnym razem:), bo nasze obecne safari aż tak daleko niestety nie dociera :(.
Tak więc nosorożec to jedyny zwierzak z Wielkiej Piątki, którego nie udało nam się zobaczyć podczas całego pobytu w Kenii.(no i w sumie to lamparta też widzieliśmy tylko kawałek tyłka i ogon :)).
Do kolejnej Lodży dojeżdżamy na obiad i tu czeka nas niespodzianka - będziemy spać w sercu afrykańskiego buszu na Campie w namiotach. Hurra!, Hurra!!!
Oczywiście jak wchodzimy do takiego namiociku, to czar pryska, i już wiemy że nie o przaśne, harcerskie życie jak z czasów młodości tu chodzi:); namioty są bardzo duże, wygodne i wręcz luksusowe; to w zasadzie takie domki, tyle, że z brezentowymi ścianami, ale w środku to raczej hotelowy standard niż piknikowy; a już widok wykafelkowanej w łazienki z kabiną prysznicową, dużą umywalką i wc, nie pozostawia złudzeń, że komercja wkradła się do buszu w buciorach :) ale i tak noc w namiocie z całym tym cykaniem wokół, wyciem, syczeniem i słyszalnymi z oddali odgłosami drapieżników pozostawia spore wrażenia i niezłe emocje. W godzinach 24.00-5.00 wyłaczają w Campusie prąd, potem jeszcze jest druga przerwa w ciągu dnia; częściowoo jak jesteśmy na safari, ale i podczas przewry obiadowej też jest brak prądu.
Popołudniowe safari ponownie obfituje tu w dużą ilość zwierzyny, spotykamy tu ogromne stado słoni; nasz Julius mówi nam, że na oko to stado liczy ponad 150 osobników; mamy więc wielkie szczęście móc to zobaczyć; ale one nie wyszły na wypas, idą zbyt szybko i dziarsko; Julius informuje nas, że gdzieś się przemieszczają; że słonie czasami zmieniają miejsce pobytu migrując do jakiegoś tylko im znanego miejsca i oto mamy przed sobą właśnie ten moment, jesteśmy wszyscy urzeczeni, patrzymy w ciszy z opadniętymi szczękami na to niecodzienne widowisko....; później, po spotkaniu ze słoniami spotykamy tu gnu, antylopy Granta, Thommsona, zebry, żyrafy, bawoły i impale. Obfitość zwierzyny jest spora, a oczy śmieją się aż od samego patrzenia.
Po kolacji mamy tu ognisko z masajami, którzy odstawiają przed nami swoje piękne tańce i podskoki grając na bębnach; jest nieziemsko tajemniczo i etnicznie. Nad głowami błyszczą nam miliony jakichś nieznanych nam, niewidocznych z Europy konstelacji gwiezdnych; no tak - czas przypomnieć sobie lekcje geografii :). Zdajemy sobie sprawę, że przecież za równikiem zmienia się mapa nieba na południową :);
A tymczasem sawanna budzi się swymi odgłosami do nocnego życia. Roślinożercy odpoczywają teraz czujnie w mroku nocy, podczas której królują drapieżniki. Noc na sawannie wbrew pozorom jest znacznie bardziej obfitująca w zwierzynę niż dzień; słychać odgłosy milionów nieznanych nam owadów, to jakaś istna orkiestra symfoniczna!; jednocześnie dzikie koty wyłażą wypoczęte ze swoich kryjówek dając nam o tym naoczne dowody głosowe.
Mimo, że cały Campus ogrodzony jest pod prądem, słysząc te groźne odgłosy zmykamy czym prędzej do namiotu, wyposażonego również w kłódkę z kluczykiem z gwizdkiem; jakby coś się zadziało niebezpiecznego, mamy gwizdać po pomoc ile sił w płucach:). Małżowinek przez te wycia chyba całą noc nie zmrużył oka, tym bardziej, że wieczorem wyszedł jeszcze odważnie posiedzieć z drineczkiem przed namiot i zobaczył tuż przy nodze jakiegoś pełzającego potwora, czyli nieznanego mu węża:) czym prędzej więc „spierdzielił” do namiotu i powiedział mi o tym dopiero nad ranem:) i dzięki Bogu, bo inaczej miałabym noc zupełnie z głowy:), a i tak pół nocy przez te wycia nie przespałam :).
Ranek wita nas chmurami; tu, w Sentrim Amboseli jesteśmy na wysokości ponad 1 000 m n.p.m.; odczuwa się tu już bardziej rześkie i nieco przyjemniejsze powietrze; potężny Kilimandżaro u stóp którego stoi nasz Campus, skrywa swój majestatyczny stożek w gęstej pierzynie chmur, ale co tam; idę na punkt widokowy porobić fotki wschodu słońca tuż nad Dachem Afryki; a wschody w buszu są nie mniej spektakularne jak zachody i na zdjęciach w zasadzie nie widać wielkiej różnicy; jedne i drugie wychodzą po prostu obłędnie :) przez jedną chwilę sie rozjaśniło i juz myślałam, że Kili się odsłoni....., ale niestety....schował się przed nami jakby złośliwie :).
Ok. 7 rano ruszamy na safari opuszczając to niezwykłe miejsce. Z samego rana mamy najpierw wizytę w wiosce masajskiej. Zdajemy sobie sprawę, że to nie są tak do końca prawdziwe wioski, że część takiej wizyty to spektakl dla turystów, ale nasza Krysia zapewnia nas, że tutaj w Amboseli, masajowie są i tak znacznie bardziej prawdziwi, niż ci żyjący w pokazowych wioskach niedaleko Mombasy, ale nie wiemy tak do końca, czy to teatrzyk dla turystów czy oni naprawdę tu mieszkają, ale i tak ta wizyta jest dla nas dość traumatycznym przeżyciem. Jesteśmy w szoku; już na samym wejściu dopada nas potworna chmara much. W tej wiosce te muchy są wszędzie i nie można się od nich żadnym sposobem opędzić, ale to nie dziwi jeśli się mieszka razem z licznym bydłem i kozami. Chaty zwane manyattami budują wyłącznie kobiety; konstrukcję wznoszą na patykowatym szkielecie i oblepiają mieszanką traw, patyków, popiołu i krowiego łajna.
Lokalny wódz pokazuje nam masajską aptekę, czyli wszystko to, czym oni się tu leczą; oczywiście są to dary sawanny, jakieś nieznane nam rośliny, kora drzew, różne listki i patyczki i ... umieralność wśród dzieci mają tu około 45 %! Dziesiątkuje ich tu malaria, febra, dur, denga i inne paskudztwa.
Mamy tu również atrakcję w postaci wejścia do środka masajskiej chaty , ale oszczędzę Wam opisów. To jest szok, że można żyć w taki sposób i w takich warunkach. Podobno rząd Kenii próbował kiedyś zachęcić Masajów do porzucenia ich półkoczowniczego trybu życia, ale próba ta zakończyła się niepowodzeniem i Masajowie dalej kontynuują swe odwieczne obrzędy i zwyczaje.
Każda taka wizyta turystów w wiosce odbywa się w ten sam sposób; najpierw wódz zbiera od turystów kasę za wejście na ich terytorium (25 USD/per capita); potem mężczyźni krzesają ogień, później jest wizyta w wiejskiej szkole, sprzedaż różnych lokalnych wyrobów, koralików itd..., a na końcu tańce i głośne śpiewy.
Tutejsza szkoła to dość szumna nazwa; bo jest to ledwo stojąca buda sklecona z jakiejś starej blachy; w środku jest tablica, ławki i cała masa potwornie brudnych dzieciaków oblepionych muchami. Rozdajemy im to, co przywieźliśmy z Polski: zeszyty, flamastry, kredki, trochę lizaków. Mało nie powyrywają sobie tego z rąk. Niektóre dzieci jadły cukierki wprost z papierkami! To było dla nas dość trudne doświadczenie i niejednokrotnie łezka zakręciła się w oku;
Żegnamy się z Masajami i dalej jedziemy w kierunku Tsavo Zachodniego. I znów mamy farta; spotykamy nagle wielką żyrafią rodzinę; dotąd widywaliśmy pojedyncze osobniki, lub po dwie, trzy sztuki, ale tutaj natykamy się na grupę co najmniej dwudziestu żyrafek:)! Ich wysokie szyje wystają wspaniale ponad busz i niezwykłe to widowisko zobaczyć tyle kratkowanych piękności w jednym miejscu; dla mnie żyrafa to niekwestionowana miss sawanny :).
Jadąc w kierunku Tsavo Zachodniego zatrzymujemy się u stóp malowniczych Wzgórz Chyulu; to miejsce gdzie 100 lat temu wylała się lawa podczas wybuchu tutejszego wulkanu i można ją podziwiac w całej grubej skorupie i jej czarnym majestacie; w tym środowisku znalazł miejsce do życia pewien gatunek małych skorpionów, ale pochowały się w tych wulkanicznych szczelinach, bo żadnego nie znaleźliśmy.
Ostatni nocleg spędzimy w kolejnej fantastycznej Lodży (Ngulia Safari Lodge). Tym razem jednak murowanej:), widoki, jak to z każdej Lodży i tutaj są obłędne, i znowu mamy spotkania z mnóstwem słoni, gazel, antylop, barwnych ptaków, żyrafy, zebry, hipopotamy, guźdźce i pawiany. Tego wszystkiego jest taka ilość, że już po 3 dniach w buszu, zwierzaki nie robią na nas aż takiego wrażenia jak pierwszego dnia; oczywiście dalej cieszą oczy, ale żartujemy sobie: iii tam... znowu słoń!, pchi... też mi coś: żyrafa!
Po obiedzie i wypoczynku zmierzamy na kolejne safari, tym razem już w parku Tsavo Zachodnie; moim zdaniem ten park jest najbardziej malowniczy, to znaczy najbardziej podobał mi sie widokowo; to przepiekne miejsce, gdzie niesamowicie kontrastuje jego soczysta zieleń z czerwoną ziemią i złocistymi wzgórzami; sporo tu gór i mnóstwo drzew i krzaków, co utrudnia wypatrywanie zwierzyny.
Niektórzy błędnie oceniają, że w Tsavo Zachodnim nie ma zbyt dużo zwierząt, albo, że jest ich tu bardzo mało. To bardzo błędne myślenie; zwierząt jest tu całe mnóstwo, ale i krzaków też:)); dlatego obfitość pokarmu jest tu większa i żyje tu masa gatunków wszelakiej zwierzyny; to, że jej nie widać tak łatwo jak na równinnym pustkowiu, nie oznacza, że jej tu nie ma....
Widoki ogromnych przestrzeni robią wciąż wielkie wrażenie, nawet po trzech dniach oglądania takich wspaniałości, do których zdążyliśmy się już przyzwyczaić. Jedziemy dalej.... i nagle w ciągu dosłownie 3 minut zachodzi słońce i robi się prawie ciemno, a jest tuż po 16.00. Dopada nas z impetem afrykańska burza! Leje tak, że świata nie widać; kierowca nie zatrzymuje się, bo można w ten sposób zapaść się w natychmiast pojawiające się błoto; jedziemy więc bardzo powoli....., zza szyb nie widać nic oprócz tej Niagary nad nami:). Mój mąż jest zachwycony, bo jak twierdzi zawsze chciał przeżyć taką prawdziwą, równikową ulewę :). Za godzinę było już po burzy, ale dopiero jak wróciliśmy do lodży na kolację zaczęły się błyski i grzmoty; mieliśmy więc spektakularny widok błyskawic podczas kolacji :).
Jedna rzecz mnie tu zadziwiła; decydując się na wyjazd do Kenii pod koniec pory suchej, spodziewaliśmy się widoków żółtej, wypalonej suszą sawanny, suchych traw i spękanej od braku wody ziemi..., a tu co? - tyle bujnej, soczystej zieleni we wszystkich parkach nie spodziewaliśmy się na pewno.
Krysia mówi nam, ze w tym roku pora sucha często płatała figle; w styczniu i w lutym, gdzie normalnie deszcze się nie zdarzają, dość często padało, a w połowie lutego lało obficie w Tsavo non-stop przez całe 3 dni; dlatego tysiące kilometrów sawanny zazieleniły się błyskawicznie i zastały nas widoki jak tuz po porze deszczowej. Pod tym względem mieliśmy więc wielkiego farta :).
Wieczorem obsługa lodży ma atrakcje dla turystów; wieszają na specjalnym rusztowaniu kawał mięcha jakiejś antylopy i będziemy teraz czekać na zwabionego łatwą przynętą lamparta. Cały tłum ludzi (bo do tej lodży zjechało się chyba na nocleg połowa kenijskich hoteli:)) czeka więc na lamparta; siedzimy....pijemy piwko...czekamy....nie ma lamparta, dalej więc wszyscy siedzą i cierpliwie czekają i zamawiają coraz więcej piwa.... i drineczków....:), a lamparta dalej nie ma..., żartujemy, że przestraszył się burzy, dalej czekamy i zamawiamy drinki, a lamparta jak nie było tak nie ma:) ale myślę, że on jest tak nasycony codziennym wywieszaniem mu gotowego żarcia, że nawet ociekające krwią świeże mięcho nie jest w stanie go zwabić; leży zapewne teraz w najlepsze gdzieś w buszu ledwo żywy z przeżarcia i śpi w najlepsze :).
Tak więc atrakcja zwabienia lamparta się nie udała, ale za to bary lodży zarobiły tego wieczoru mnóstwo kasiory :).
Rano wyruszamy już na nasze ostatnie safari:(; w porannych mgłach i oparach wczesnego ranka spotykamy Pana żyrafa, który nieziemsko wygląda w tych parujących, porannych mgiełkach po wczorajszej burzy. Żyrafa to zwierzę, które przenigdy mi się nie znudzi, mogłabym tak na nie patrzeć bez końca....; za pół godziny po mgłach nie ma śladu; wyłania się ostre słońce i znów afrykański żar leje się z nieba. Zatrzymujemy się na chwilę przy jęzorze lawy Shetani, która jest pozostałością wybuchu wulkanu sprzed 100 lat; widoki jak to wulkaniczne: czarne, tajemnicze i nieziemskie, ale jak się podziwiało lawę na Lanzarote, to ten widok tutaj z butów nie wyrywał :).
Dalej kierujemy się do małego Parku Mzima Springs, królestwa krokodyli i hipopotamów; samo miejsce jest niesamowite; to podziemne źródła rzeki Tsavo, która wypływa, filtrowana przez żużel wulkaniczny i płynie stąd zasilając Mombasę. Obszar zwiedza się wyłącznie w towarzystwie strażnika; przy wejściu są tablice ostrzegawcze, aby nie zbaczać z drogi ze względu na czarne mamby, które często wylegują się na konarach drzew.....brr:) (a czarna mamba potrafi zaatakować niesłychanie szybko i wielokrotnie kąsać ofiarę; jedno jej ukąszenie może być dla człowieka śmiertelne, a jej jad jest tak silny, że zabija max. W ciągu 15 godzin (jeśli nie zażyje się na czas antidotum). Mamba to długa gadzina, ma średnio 2,5 metra i potrafi podnieść łeb na wysokość twarzy człowieka a porusza się to to z prędkością 20 km/godz. Istna machina śmierci. Nic dziwota, że Masajowie wybili wszystkie te węże na ich terytoriach; no dobra... koniec tych makabrycznych opowieści.
Koniec końców my tu czarnej mamby nie spotkaliśmy :); za to widzimy hipcia, a raczej jego oczy i co 3 minuty wyłaniający się z wody jego wielki łeb:), na jedną chwilę pojawia nam się też grzbiet krokodyla; gdzieś się dzisiaj te wszystkie zwierzaki pochowały przed mzungu :), ale samo Mzima Springs to miejsce faktycznie przepiękne i gdyby nie ta wiedza o mambach można by tak sobie spokojnie pobyć tu cały dzień :).
Przejeżdżamy jeszcze ostatni odcinek parku Zachodniego; spotykamy znowu sporo zwierzaków; tutaj widzimy maleńką i śliczną dik dik - to najmniejsza z afrykańskich antylopek; to taki mały zajączek na trochę wyższych nóżkach :). Niestety dik-dik często padają tu ofiarami wielu drapieżników, ale na szczęście jest ich bardzo dużo, bo mnożą się jak zające:); spotykamy tu też pięknego koba śniadego; marabuty , urocze afrykańskie żurawie (koronniki szare, które wcale nie są szare, tylko piękne i barwne) i mnóstwo wszelakiej zwierzyny nie do wymienienia na jednym wdechu :).
Wyjeżdżamy w końcu z Parku, kończy się sawanna, kończą się baobaby, znikają termitiery, zwierzęta zostają u siebie, a my wracamy do hotelu na wybrzeże i wkrótce do domu :(. Ale żeby dostać się do hotelu, musimy jeszcze przedrzeć się przez Mombasę, i to również jest niecodzienny widok; stoimy w korku i mamy mnóstwo czasu aby to wszystko dokładnie poobserwować; widzimy tu ludzki tygiel ;a żyje tu obok siebie mnóstwo narodowości (głównie hindusi, arabowie, nawet azjaci) wymieszanych z rdzennymi plemionami Kenii w miejskim gwarze i skwarze, wśród rozklekotanych szop, bud, ruder razem z nowoczesnymi, wybłyszczonymi salonami samochodowymi i eleganckimi centrami handlowymi tuż obok; wokół wszędzie widać stare, pokrzywione rowery, jakieś zardzewiałe traktory, riksze, setki wózków pchanych i ciąganych; tuk tuków; w tym wszystkim poruszają się też całkiem niezłe samochody i widzę nawet kilka limuzyn; po ulicach chodzą osły, muły, ktoś zapędza kozy, inny czymś handluje.... Jest tu mnóstwo ludzi bosych i takich w klapkach z opon; wszelkiej maści tygiel kolorów i zapachów, widok przerażający i jednocześnie zachwycający; to jak żywy organizm; kalejdoskop....wszystko w każdej sekundzie jest tu w bezustannym ruchu; do tego nieustający gwar, trąbienie, klaksonada, śpiewy muezina, hinduistyczne świątynie i islamskie meczety; dzieci grające w piłkę, kobiety gotujące przed drzwiami domów, dym i zapach gotujących się potraw zmieszany ze spalinami z ulicy; palące się opony... istny kocioł ludzi i narodów.
Widoki typowe jak z reportaży Travel Planet z Trzeciego Świata; oczywiście to są obrazki z tzw. przedmieść Mombasy, bo to miasto posiada też całkiem nowoczesne dzielnice, oraz piękną starą Mombasę pachnącą orientalnymi przyprawami, znacznie bardziej urodziwą, choć nie mniej kolorową, z ciekawą portugalską historią.
Kenia poza oczywistym pięknem przyrody, ma też drugie oblicze: obok luksusowych, wypasionych hoteli jak z bajki, zobaczymy tu też biedę i straszne slumsy, ludzi mieszkających na śmietnikach i głodne, brudne dzieciaki, ale też i całkiem zwyczajnie wyglądających mieszkańców, choć słowo „zwyczajnie” należy tu traktować w afrykańskim rozumieniu :). Taka właśnie jest Mombasa.
W tym miejscu kończy się już nasza opowieść i Przygoda na safari; Ogromu ilości wrażeń i przeżyć nie da się tak po prostu opisać, tu trzeba przyjechać i to wszystko zobaczyć na własne oczy; poczuć ducha Afryki i jej zapach, usłyszeć te tysiące odgłosów, zachwycić się bogactwem fauny i flory sawanny, popodziwiać wschody i zachody słońca, wczuć się w odgłosy afrykańskiej nocy i wreszcie porozkoszować się rajskim, plażowym życiem jakże innym od klimatów południowej Europy; ja sama kilkakrotnie poryczałam się tu jak dzieciak, oczywiście głównie ze szczęścia, że dane jest nam tu być i że możemy to wszystko zobaczyć.
Mamy nadzieję, że kiedyś tu jeszcze wrócimy i przeżyjemy to wszystko od nowa w kolejnych Parkach; bo Afryka zanim się z niej wyjedzie, już na nowo pociąga swymi mackami jak magnes....
Dziękujemy Afryko!!! Asante sana Kenya !!!
co tylko można i na co pozwoli czas i zasobność portfela
ALEKJE | Wszystkiego nie przeczytałam, ale wrócę ;) Kenia to moje marzenie, może kiedyś się spełni :) |
krakowianka | Alicja piekny opis. Czytalam i bylam z Wami w Afryce na zywo!Masz wspanialy styl.Teraz zabieram sie do zdjec |
myszka | Cudowny opis. Po nim tylko utwierdziłam się, że na safari i do Afryki koniecznie trzeba jechać. Super masz Ala pióro:) Pozdrawiam |
piea | Wow, bardzo Wam wszystkim dziekuję za przemiłe komentarze; nie spodziewałam się aż takiego entuzjazmu z Waszej strony; ogromnie się cieszę, jeśli komuś z Was zasiałam tą foto-relacją chęć zobaczenia tego kraju i przeżycia tych wszystkich emocji na safari; bardzo polecam, bo naprawdę warto.... |
roman_gor | Wspaniały opis, piękne zdjęcia. Safari to przeżycie, które pozostaje w pamięci. Byliśmy na safari w Kanadzie, oglądaliśmy zwierzęta z bliska, małpy jechały z nami na samochodach, inne zwierzęta chodziły luzem i czasem podchodziły do samochodów. Cała wyprawa trwała kilka godzin i emocji nie brakowało. Jednak marzeniem naszym jest prawdziwe afrykańskie safari, może ....? |
anet_zb | Alicja.... Twoją relację czytało się fantastycznie, powinnaś zastanowić się czy nie pisać książek podróżniczych....pięknie....oj pięknie...tez się rozmarzyliśmy |
chris201 | Kania i safari to byl jeden z najpiekniejszych moich urlopow |
lidonek | opis jak zwyle genialny; czytająć czuję jakbym z Tobą przezywała tę niezwykłą przygodę; wielkie dzieki za to :) |
maciekart | Bardzo ciekawy opis! Aż można się rozmarzyć :) |
kawusia6 | Alu rewelacyjny opis :) Widać i czuć jakie emocje Wam towarzyszyły. Gratuluję zdjęć i troszkę zazdroszczę, mając nadzieję,że może kiedyś niespodziewanie moja stopa też tam zawita :) |
adaf | Alu, jak Ci zazdroszcze daru opisywania tego co widzialas. Za 2 dni wybieram sie na safari z Port Elizabeth w RPA - ale nie bedzie to tak wielka przygoda jak Twoja - tylko 1 dzien. pozdrawiam. |
Soniza89 | Alu opis jest tak genialny , wzbudzil we mnie tyle emocji ze sama sie poplakalam w ogole jestem w szoku bo jak go czytalam to tak jakbym slyszala moja przyjaciolke macie dokladnie te same odczucia to jest wprost niemozliwe . Kenia od lat jest moim marzeniem musze jak najszybciej tam poleciec :) |
mariaP | Pięknie to wszystko opisałaś . Wspomnienia wróciły, to już minął rok jak tam byłam i wszystko co opisujesz przeżywałam i oglądałam osobiście :-) |
AniaMW | Ale - Ala - dałaś popis tym opisem!!! I ożywiłaś moje wspomnienia z Czarnej Afryki. Dokładnie podobne emocje przeżywałam na safari w RPA... to wypatrywanie zwierzaków jest genialne :) |