Do końca naszego pobytu w Tunezji zostało 5 dni a do tej pory nie mogliśmy zdecydować się na wyjazd na Saharę, a któż z nas nie marzył w dzieciństwie o przeżyciu przygody niczym Staś i Nel, o przejażdżce na wielbłądach po bezkresnych, złotych piaskach pustyni, ujrzeniu fatamorgany gdzieś tam daleko w oddali. Tak przecież wyobrażamy sobie pustynię? Chyba każdy, więc decyzja nasza była szybka.
Wieczorem żółtą tunezyjską taxi za kilka dinarów podjechaliśmy do wypożyczalni i na rano mieliśmy przygotowaną pięcioosobową fiestę z klimatyzacją, która sprawdziła się świetnie na wszystkich drogach Tunezji.
Podróż zaczęliśmy bardzo wcześnie rano, zaplanowana była na dwa dni i zrobiliśmy wszystko, żeby się wyrobić. Upał był niemiłosierny, ale nam nie straszny bowiem co jakiś czas mogliśmy schłodzić się w aucie klimą, co oczywiście przyniosło negatywne skutki.
Nasza podróż z mapką i przewodnikiem była bez jakiegokolwiek przygotowania, nawet nie pamiętam w kolejności miejsc, które zwiedzaliśmy, była wspaniałym przeżyciem. Przepiękne widoki, baśniowe krajobrazy cały czas się zmieniały. Były chwile, kiedy pozwoliliśmy sobie na rozwinięcie dużej prędkości jazdy, a wtedy w tumanach kurzu o jakichkolwiek widokach nie było mowy.
Kilka razy zatrzymał nas do kontroli patrol i nie dlatego, że przekraczaliśmy prędkość tylko tak dla bezpieczeństwa. Przejeżdżając przez biedne wioski musieliśmy być czujni przy zatrzymywaniu się. Na jednym z postoi zaatakowała nas grupka żebrzących dzieci, która po tym jak nic im nie chcieliśmy dać zaczęła obkładać kamieniami nasze wypożyczone auto. Tak nas otoczyli, że nie było jak odjechać. Szybko nazbieraliśmy kilka drobiazgów typu pasek ze spodenek syna, stary notatnik, koszulka z podręcznego bagażu i nie pamiętam co jeszcze. Wywaliliśmy im to przez okno w aucie i z przemiłym uśmiechem zostaliśmy wypuszczeni z niewoli. Mała strata, duży zysk - auto nie ucierpiało.
Mieliśmy też problemy z płatnością kartą za paliwo, ale jakoś z tych sytuacji wybrnęliśmy. Na jednej ze stacji zostawiliśmy jako zapłatę nowy zegarek Casio, straciliśmy na tym co prawda, ale niech to się nazywa handel wymienny.
Dojeżdżając do El Jem od razu zobaczyliśmy majestatycznie wznoszący się nad miastem rzymski amfiteatr uważany za trzeci pod względem wielkości obiekt tego typu w starożytności. Z ruin amfiteatru mogliśmy podziwiać przepiękną okolicę i piękne gaje oliwne.
Aby dotrzeć do największego jeziora słonego na Saharze „Szott el Dżerid” przemierzyliśmy sporo kilometrów docierając najpierw do Gafsy, miasteczka położnego w górskiej przełęczy. Zadziwiły nas tu dwa kamienne baseny z czasów rzymskich napełnione zieloną wodą wypływającą z gorącego źródła.
Z Gafsy jeszcze tylko kawałek i dotarliśmy do przepięknej oazy na północnym brzegu Wielkiego Jeziora - miasteczka Tozeur. Tu zrobiliśmy sobie dłuższą przerwę. Przeszliśmy przez przepiękną medynę podziwiając talent miejscowych murarzy, którzy z płaskich cegieł z piasku i gliny układali geometryczne wzory. Tu też zatrzymaliśmy się na posiłek w barze, gdzie stał jeden stół pokryty ceratą po której regularnie maszerowały stada mrówek.
Po smacznym i obfitym posiłku ruszyliśmy dalej. Przejeżdżając drogą wzdłuż jeziora, mieliśmy wrażenie, że jezioro wypełnione jest woda, ale to tylko złudzenie powstałe przez ogromny upał i bardzo jaskrawe światło. Wczesnym wieczorem dotarliśmy do „wrot pustyni” - Douz, gdzie zaczęliśmy szukać noclegu. Hotel, motel - nie wiem jak to nazwać - dwa baraki, łóżko, prymitywna toaleta, ale cóż więcej trzeba nam było. Noc w oazie za kilka dolarów to prawdziwe przeżycie, no i jakoś to przeżyliśmy.
Wstaliśmy wczesnym rankiem aby wybrać się grzbietach wielbłądów w głąb pustyni i oglądać wschód słońca. Bez śniadania z butelkami wody wyruszyliśmy przez piachy aby móc teraz powiedzieć, że wyobrażenie pustyni niewiele różni się od obrazu z dziecięcych lat. I choć o fatamorganie nie było mowy, bo nasza wycieczka po gorących piachach to „kropla w morzu” to i tak warto było przejechać tyle kilometrów aby dosiąść wielbłąda i ruszyć przed siebie.
W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się jeszcze w jednej z najbardziej niezwykłych wiosek Tunezji - Matmacie - miejscu znanym z „Gwiezdych wojen”. Ta jaskiniowa wioska zrobiła na nas duże wrażenie. Mieszkańcy wybudowali tu podziemne domy, kopiąc w miękkiej ziemi. Mieszkania są bardzo podobne. Warstwa ziemi stanowi tam świetną izolację zarówno przez upałem jak i przed chłodem. Mieszkańcami Matmaty są Berberowie. Uprawiają głównie drzewa oliwne i figi. Wiele domów jest przeznaczonych do zwiedzania i są sposobem zarobkowym tubylców, w wielu otworzono hotele z prymitywnymi pokojami, podobnymi do tego w hotelu gdzie spaliśmy. Rozkładane łóżko i naga żarówka, ale noc spędzona w takim apartamencie to niepowtarzalne doświadczenie.
Jeszcze tylko przejazd przez oazę w Gabes - gaj gdzie rośnie około 300.000 palm i gnaliśmy zmęczeni jak nigdy dotąd do hotelu w Hammamet.
Wycieczka nasza skończyła się godzinnym czyszczeniem auta (a było z czego), oddaniem go do wypożyczalni i powrotem do hotelu... zimne piwo proszę... i dobranoc.
Dzień następny obudził nas znowu przepięknym słońcem i 40 stopniową temperaturą u syna. Był to efekt używania na full klimy w aucie, przy upale ponad przeciętna na zewnątrz.
Brak komentarzy. |