San Antonio to najładniejsze miasto Teksasu i dziewiąte co do wielkości miasto USA. Zaliczane jest też, obok San Francisco, Nowego Orleanu i Bostonu, do tzw. Czwórki Najbardziej Niezwykłych Miast USA. I może coś w tym jest? Jest to miasto bardzo często odwiedzane przez turystów. Panuje tu specyficzna dwujęzyczna atmosfera (angielsko-hiszpańska)i egzotyczna kuchnia - ponad połowa mieszkańców miasta to Meksykanie. Imigranci z Meksyku tu właśnie wiją sobie ciepłe gniazdka. Tu jest praca, tanie mieszkania i tanie jedzenie. Jest też stosunkowo ładnie (dużo zieleni i kwiatów jak na Teksas), no i całkiem bezpiecznie. Poza tym „siedzą” tu liderzy NBA - Spurs.
Na północ i zachód od San Antonio rozciąga się kraina wapiennych wzgórz i rzek - Hill Country. Zaś na południe zaczyna się już obszar należący do meksykańskiej pustyni Chihuahuan. Na wschodzie najważniejsza jest autostrada do Houston i dalej - na teksańskie mokradła i w resztkowe lasy.
Zapraszam do galerii zdjęć ukazującej San Antonio z jego zabytkami i zwykłymi zakątkami, w których toczy się życie codzienne. Jest też trochę fotek z okolicznych miejscowości i parków stanowych. (Niestety, wiele z nich to skany starych, niezbyt dobrych technicznie fotek...).
San Antonio - na pewno tak. Najpiękniejsze są stare, hiszpańskie misje tworzące San Antonio Mission Trail i stanowiące narodowy park historyczny (wstęp wolny). Jedną z nich, położoną w centrum miasta, jest Alamo - miejsce pielgrzymek patriotycznych z ciekawą, acz smutną historią, ciągnącą się od dramatycznej bitwy z 1836 roku właściwie aż do dziś.
W pobliżu Alamo znajduje się słynna promenada nadrzeczna - River Walk. „Rzeka” jest sztuczna i tworzy system kanałów odrobinę (i nie więcej niż odrobinę) kojarzący się z Wenecją czy Amsterdamem. Po kanałach pływa się kolorowymi tratwami, słuchając opowieści „gondoliera” o mijanych budynkach. Wzdłuż brzegów River Walk ciągną się rozmaite restauracje, bary i kafejki - mniam, mniam (aczkolwiek jest dość drogo, wiadomo, atrakcja turystyczna). Są też galerie i sklepy z pamiątkami. Żywe kolory dekoracji, smakowite zapachy z knajp, a do tego mariachi, meksykańscy muzycy przygrywający do posiłku - Amerykanie wprost uwielbiają to miejsce. Dlatego zawsze jest tam ruch, gwar i tłok.
Z River Walk wchodzi się po schodkach do tzw. „serca San Antonio” - zabytkowej malutkiej dzielniczki o nazwie La Villita, gdzie w każdym budynku mieści się piękna galeria - tam można kupić pamiątki i prezenty w stylu meksykańskim lub teksańskim, chociaż jest dosyć drogo.
Kolejną rzeczą KONIECZNIE do zobaczenia jest aquapark morski Seaworld. Bilety są drogie (obecnie około 50$ od osoby za jeden dzień), ale warto spedzić tam calutki dzień. Atrakcji nie brakuje. Poza rozmaitymi basenami i zjeżdżalniami, a także spływami w oponach czy rozpędzonych i chlapiących canoe, jest jeszcze rollercoaster (najostrzejszy spadek w Teksasie, makabra!!!), występy tresowanych orek (super!) i morsów (super!), karmienie delfinów (jedzą z ręki i można je pogłaskać), fok i kolorowych papug (siadają na rękach i ramionach), ZOO z pingwinami, flamingami, rekinami i aligatorami, wesołe miasteczko, statek piratów, różne przestrzenie gimnastyczno-zabawowe, wyspy z piaszczystą plażą pod palmami, restauracja, budki z napojami i przekąskami... Mankamentem jest jednak tłok. Do wielu atrakcji - zwłaszcza najfajniejszych zjeżdżalni wodnych - trzeba stać w kolejce. Parki tej samej firmy są jeszcze w San Diego (Kalifornia) i Orlando (Floryda).
Ale jeśli ktoś ma mało czasu, na misjach i promenadzie może poprzestać. Warto jeszcze odwiedzić Marquet Square - historyczny zakątek w centrum miasta, do którego walą tłumy turystów, by zakupić pamiątki i zjeść meksykański posiłek lub coś słodkiego w starej, tradycyjnej kafeterii Mi Tierra. Marquet Square jest... po prostu „bardzo San Antonio”. Inny przyjemny spacerek można odbyć w historycznej dzielnicy Kings William. Imponujące wille, a raczej rezydencje w stylu amerykańskiego Południa wybudowali tam w XIX w. bogaci osadnicy niemieccy.
Czy coś jeszcze? Kto ma czas i pieniądze, może wjechać na wieżę widokową (Tower of Americas) w downtown i zasiąść w obrotowej restauracji na szczycie. Człowiek je i patrzy przez okno, a widoki same się zmieniają. Od niedawna restaurację tę prowadzi znana w Stanach, wywodząca się z Teksasu firma Landry’s, specjalizująca się w owocach morza. Landry’s uatrakcyjnił pobyt na szczycie wieży filmem 4D o Teksasie - tego jednak „za moich czasów” nie było, toteż nie mogę polecić w oparciu o własne doświadczenie.
Jeśli komuś jeszcze mało, może zwiedzić tzw. Pałac Hiszpańskiego Gubernatora. Z zewnątrz ma mało pałacowy, ale za to bardzo południowohiszpański wygląd, kojarzący się raczej z chałupą z drewnianym belkowaniem niż z reprezentacyjną budowlą. W środku można obejrzeć kolekcję starych mebli i ozdób. Najładniejsze jest chyba patio. Można sobie to jednak bez żalu odpuścić.
Ostatnią rzeczą, o jakiej warto wspomnieć są parki miejskie położone na obrzeżach miasta. Nie ma sensu udawać się tam, jeśli ma się mało czasu, albo jeśli planuje się i tak wizytę w którymś z parków przyrody Hill Country. Jednak trzeba przyznać, że tego typu parki miejskie są dość nietypowe. Nie ma tam alejek, tylko szlaki piesze lub rowerowe. Ławeczki są, lecz tylko tu i ówdzie. Zamiast rabatek równych szpalerów drzew mamy dziką przyrodę Hill Country - tak dziką, że spotykamy jaszczurki, węże i ptaki, a nawet ptasie gniazda pełne jaj w zaroślach.
San Antonio ma też w granicach obszaru miejskiego park stanowy - Governement Canyon SP. To jest kawał Hill Country! Niby w mieście - a o gdy zmierzch zapada odzywają się kojoty, aż ciarki przechodzą. Sam kanion - no cóż, nie da się go porównać z Wielkim Kanionem z Arizony, ale jak na miejsce niedzielnych spacerków - niczego sobie. Najciekawsze są brzegi potoczku Governement Canyon Creek - rosną tam drzewa gęsto udrapowane tzw. „hiszpańskim mchem”, albo - potocznie - „brodami”, czyli po botanicznemu OPLĄTWA BRODACZKOWATA. Oplątwa oplata, oplątwa zwisa malowniczo, oplątwa wytwarza z lekka niesamowity nastrój... dla niej jednej warto tam pójść. So - let’s go!
NIE WOLNO IGRAĆ Z POLICJA W TEKSASIE! Chłopcy w mundurkach wypatrzą wszystko - każdy pyłek przysłaniający numery na tablicy rejestracyjnej i każdą puszkę napoju w dłoni (dokładnie sprawdzą, czy w składzie nie znajduje się alkohol), nie mówiąc już o milach ponad normę, czyli zbyt szybkiej jeździe. Wystarczy przekroczyć limit o 5 mph, a już chłopcy - radarowcy z groźnymi minami wyrastają spod ziemi i przywalają słony mandacik. Naprawdę, lepiej być grzecznym i nie trzaskać zbyt głośno drzwiami od samochodu. A kiedy policja nas zatrzyma - broń Boże nie wysiadamy! Kto nieproszony otwiera drzwi, sam się prosi o salwę w tyłek.
W San Antonio i okolicy MOŻNA SIĘ NAJEŚĆ NA CAŁE ŻYCIE. Nie brakuje tam knajp typu grill, albo bardzo popularnych bufetów all you can eat. W takim bufecie płacimy około 10$ za osobę i jemy to co chcemy i tyle ile chcemy, nakładając sobie sami na kolejne talerze. A wybór jest niewąski! Lepiej iść w dresach i T-shircie, bo po takim obiadku guziki odskakują i ze spodni, i z koszul! Tych knajp szukać trzeba jednak w większych miejscowościach. W dziurach jesteśmy skazani na stacje benzynowe, KFC, ewentualnie jakieś maleńkie, prywatne i niezbyt czyste jadłodajnie.
Brak komentarzy. |