Podróż przebiegała trasą: Warszawa - Pekin - Zuzhou - Szangahj - Helsinki - Warszawa. Najpierw Pekin, który wywołuje tzw. mieszane uczucia. Z jednej strony człowiek podziwia te wieżowce, autostrady i cały rozmach inwestycyjny, ale gdzie te prawdziwe Chiny? Zostało ich niewiele.
Pałac Zimowy, Pałac Letni, osławiony plac Tienanmen... i tyle. Są jeszcze wybitnie chińskie hutongi, ale przed Olimpiadą zakryto je murami tak, że wielu turystów nawet nie domyśla się ich istnienia. Świątynia Słońca - niby wiekowa, a jakby pachniała świeżą farbą. Okazuje się, że wiele zabytków skosiła rewolucja kulturalna, a teraz są odbudowywane.
Wielki Mur Chiński? Też rekonstrukcja, przynajmniej ten najczęściej odwiedzany pod Pekinem fragment. Jest zresztą bardzo blisko stolicy, właściwie na jej przedmieściach. Oczywiście, że nie widać go z kosmosu. Nawet z samolotu, choć leci się nisko. No i jeszcze coś. Wbrew słowom popularnego niedawno szlagieru wcale nie ma 9 milionów rowerów na ulicach miasta, tylko auta. A Pekin wygląda jak normalne światowe miasto. Ku mojej uciesze nie dostrzegłem żadnej nachalnej propagandy komunistycznej do której przyzwyczaił mnie PRL. No, poza wielkim portretem przy wejściu do Zakazanego Miasta. Wiadomo kogo.
Następny etap trasy do dziś wywołuje moje dobre wspomnienie. Chodzi o podróż sleepingiem z Pekinu do Zuzhou, jakieś 1000 kilometrów. Pokonane przez noc. Prawie jak u nas... ale nie to wprawiło mnie w tak dobry nastrój. Jeszcze w hotelu odebrano od nas bagaże, a potem czekały na każdego przed wejściem do jego pokoju hotelowego na miejscu. Czy jest jeszcze jakiś kraj na świecie, który tak dba o turystę? Przynajmniej ja nie znam takiego, choć odwiedziłem ich ponad 60.
Zuzhou to taka chińska Wenecja - miasto na wodzie, których w Państwie Środka jest więcej. Mi o wiele bardziej podobała się wenecjopodobna wioska (mała, jakieś 20 tysięcy mieszkańców) Lu Zhi. Tam dopiero spotkałem prawdziwe Chiny. Najpierw odbył się rejs po kanałach, a potem był czas na dowolne buszowanie po uliczkach, mostkach i zakamarkach. Takich właśnie Chin pragnąłem, a nie wieżowców. A tych jest pod dostatkiem w pobliskim Szanghaju.
Szanghaj, to miasto naprawdę robi wrażenie swą wielkością i wysokością. Słynna kopia nowojorskiego Manhattanu ,czyli dzielnica Pudong błyskawicznie pnie się w górę i nie wiadomo, na jakim pułapie się zatrzyma. Nie zdziwiłbym się jakby doszła do księżyca. Jeżeli doda się do tego superszybką kolej i przepiękne autostrady, czasami poprowadzone na oszałamiającej wysokości, przybysz z Europy może poczuć się jak prowincjusz. Wrażenie potęguje jeszcze szanghajskie lotnisko, tak wielkie jak cała Warszawa i do tego pustawe, bo Chińczycy wciąż mają założony gorset podróżniczy. A to oznacza dla cudzoziemców niebywały wręcz komfort odprawy. Ciekawe jak długo?
Ze wszech miar warto wyłamać się z wycieczkowego schematu i posmakować prawdziwe Chiny. A jak to zrobić? W Pekinie, gdy skończy się oficjalny program zwiedzania, można zrobić wypad do hutongów, których Olimpiada nie zmiotła całkiem z powierzchni. A tam widoki, zapachy i smaki - bajka!
Do Chin potrzebne są wizy, raczej łatwe do otrzymania. Na granicy wszystko przebiega bardzo sprawnie, zresztą lotniska i terminale są gigantyczne, a pasażerów póki co, mało. Ceny zbliżone są do polskich, pomijając oczywiście uliczne oferty typu „Rolex” za 5 dolarów.
Brak komentarzy. |