Najpierw 2 godziny lotu Embraer’em 170 z krakowskich Balic do Paryża (na De Gaulle’a), potem 11 godzin lotu Boeingiem 747-400 i już jesteśmy w Hong Kongu, w przestronnym, nowiutkim terminalu z 1997 roku. Wszystko idzie bardzo sprawnie i zaraz udajemy się na zwiedzanie miasta.
Pierwszy raz widzę takie zagęszczenie tak wysokich wieżowców - to robi wrażenie, głowa sama zadziera się do góry!
Aż trudno uwierzyć, że kiedyś Hong Kong był małą rybacką wioską. Od wieków jest to jednak miejsce, gdzie kultura wschodu styka się najbardziej bezpośrednio z kulturą zachodu. Miasto rozpoczęło swoje istnienie jako wolny port na obrzeżu Chin, zarządzany przez Brytyjczyków. Żyjący tutaj ludzie łączyli specyficzną chińską mentalność i jej tradycyjne wartości, z brytyjskimi założeniami wolności praw jednostki, wolności prasy, demokratycznych rządów, a przede wszystkim państwa prawa. Do dziś Hong Kong szczyci się swoim systemem prawnym, w którym, na wzór brytyjskiego, sędziowie noszą peruki i togi.
Zwiedzanie miasta rozpoczynamy od chińskiej świątyni Man Mo - zbudowanej w 1847 r., będącej połączeniem buddyzmu z taoizmem. Świątynia, wciśnięta pomiędzy drapacze chmur, zachowała swój tradycyjny wygląd. Wewnątrz znajdują się platformy służące do przenoszenia posągów bóstw w czasie świąt, oraz oryginalne stożki ze spirali - pachnidła, palone na cześć Bao-gunga. Ich opary czynią wnętrze tajemniczym i „ciężkim”. Wyjście na zewnątrz wręcz dodaje skrzydeł...
Następnym punktem naszego programu jest Victoria Peak - wjeżdżamy kolejką szynową na wzgórze wys.373 m., z którego roztacza się imponująca panorama miasta. Aż nie chce się zjeżdżać z powrotem w dół... Czas jednak ma swoje prawa.
Jeszcze przed obiadem czeka nas kolejne, ciekawe doświadczenie: przejażdżka tradycyjną chińską łodzią żaglową - sampanem. Tak dotarliśmy do słynnej, jak się później okazało - PRZEREKLAMOWANEJ! - pływającej restauracji JUMBO. No cóż, jak ktoś gustuje w tradycyjnej kuchni chińskiej, pewnie czuje się tam, jak ryba w wodzie. Dla nas jednak podawane potrawy bezsmakowe, o strukturze przypominającej styropian, watę czy coś bliżej nieokreślonego, okazały się bardziej elementami dekoracyjnymi stołu niż posiłkiem.
Po powrocie do centrum, wygłodniali już na maxa, chcieliśmy wreszcie coś normalnego zjeść. Logo Mc Donald’s napełniło nas nadzieją. Po wejściu niestety znów rozczarowanie i to jedno po drugim. Po pierwsze tak jakoś ciasno i „lepko”, a smak hamburgerów - po chińsku modyfikowany, przyprawiony tak ostro, że nie dało się jeść. Trudno, trochę przegłodzenia chyba jeszcze nikomu nie zaszkodziło, a może mieć dobre konsekwencje dla figury, więc nie rozpaczamy, tylko udajemy się na dalsze zwiedzanie.
Teraz pora na dzielnicę „reprezentacyjną” - okolice Zatoki Repulse - a tu: luksusowe rezydencje, latarnia morska, gmach służb ratowniczych Life Guard Club - zbudowany w tradycyjnym, chińskim stylu, którego sufit pokrywają postacie smoków; Zhenhal Tower Park - przy wejściu posągi bóstw... itd., itd.
Aż zrobił się wieczór - i zobaczyliśmy Hong Kong w zupełnie nowej odsłonie...
Poza miejscami opisanymi w relacji (świątynia Man Mo, wzgórze Victoria, okol. Zatoki Repulse) polecam ZOO w Hong Kongu. Jako jedno z niewielu na świecie daje możliwość zobaczenia pandy...
Brak komentarzy. |