Po wejściu na statek w Skagway czekały nas 2 dni na morzu, bez możliwości zejścia na ląd, jednak z częstym, zamierzonym podpływaniem bardzo blisko lądu. Oczekiwaliśmy, że to właśnie będą najpiękniejsze dni rejsu. Największą zagadką pozostawała jednak pogoda, która póki co, jeszcze nas na Alasce nie zachwyciła. Ale przecież teraz wpływamy w strefę lodowców, parków narodowych, musi być pięknie! Mąż czasami uśmiecha się pod nosem na moje „myślenie życzeniowe” ale ja nie odpuszczam. I chociaż nie należę do rannych ptaszków, nie mogłam tym razem odmówić sobie ani minuty rejsu w rejonie Zatoki Lodowców. Postanowiłam, że tego dnia wstaniemy na wschód słońca (czyli ok. 4.30). I udało się! My wstaliśmy i słońce wstało też, w pełnej krasie, przy bezchmurnym niebie. Lubię, gdy marzenia się spełniają :).
Właśnie takiego scenariusza oczekiwałam w moim „myśleniu życzeniowym”. Tym razem znów szczęście nam dopisało (podobnie jak przy ubiegłorocznych gigantach lodowcowych w Patagonii). Ach, to był istny popis natury. Naszym zachwytom nie było końca. Od czasu do czasu należało jednak zadbać o potrzeby ciała i zejść z otwartego pokładu do środka, na jakieś śniadanie, obiad, czy kolację, lub po prostu, by ubrać na siebie jeszcze coś cieplejszego. Bo gdy tak płyniemy po otwartym morzu (Pacyfiku!), trochę wieje na górnym pokładzie... ale nie mogę siedzieć w środku i patrzeć ”przez szybę”... Te potężne masy lodu, kształtujące się w najbardziej fantazyjne formy, otulając skaliste masywy górskie, które ciągną się długimi kilometrami wzdłuż wybrzeża... to widoki jedyne i niepowtarzalne, niezapomniane, zachwycające! Nie znajduję adekwatnych słów, by wyrazić przeżywane tu wrażenia i emocje.
Chciałabym jednak zatrzymać się w opisie przy jednym chociaż z lodowców. Statek zatrzymywał się kilkakrotnie, podpływając maksymalnie blisko do kilku najbardziej spektakularnych lodowców, których ogromne (i długie, i wysokie, i grube, i szerokie) jęzory dochodziły do samej tafli wody.
W końcówce bocznej odnogi Zatoki Lodowcowej - Tarr Inlet - statek ustawił się dziobem do leżącego już po kanadyjskiej stronie lodowca Grand Pacific, a lewą burtą do lodowca Margerie i w tej pozycji planowany był 1-godzinny postój, ostatecznie staliśmy tam ok. 1,5 godz., a pewnie i dłużej też by nikomu się nie znudziło. Rewelacyjna pogoda zapewniła nam doskonałą widzialność - nie tylko na końcówkę jęzora lodowca, lecz na prawie całą jego długość, wijącą się gdzieś spod wierzchołka Mt Watson (o wys. ponad 3700 m npm.). Widok był tak bajeczny, że chyba wszyscy pasażerowie tłoczyli się po lewej stronie statku, stojąc na wszystkich otwartych pokładach, żeby w szczegółach podziwiać tę lodową potęgę przyrody.
W pewnym momencie zaskoczył nas dziwny huk. Jakby jakiś wystrzał, czy potężny grzmot pioruna... ale to nie była burza... parę, może kilkanaście sekund później wszystko było jasne - teraz dało się słyszeć spontaniczny, ogólny pomruk zachwytów (tylko nieco mniej głośny od tamtego huku!) - gdy na naszych oczach runęła masa lodu oderwana od jęzora, do wody. Obserwowanie z bliska cielenia się lodowca to nie tylko widowiskowe, co również niezwykle przejmujące przeżycie. A po chwili już tylko widać, że przybyło trochę gruzu lodowcowego u stóp czoła lodowca i tyle. Jakby nic się nie stało...
Mało kto zdążył zrobić za pierwszym razem dobre zdjęcia tego niecodziennego zjawiska. Ale skoro był pierwszy raz, to znaczy, ze zaczął się „ruch w interesie” i na pewno jedno przemieszczenie wywoła pęknięcie kolejnej szczeliny. Pozostawało uzbroić się w cierpliwość i poczekać, mając uszy i oczy otwarte. I udało się! Po jakimś czasie kolejny - znajomy już - huk, więc teraz z przygotowanymi aparatami polowanie i wypatrywanie, które to bloki odprysną. I z wielką lubością łapiemy te momenty... jedni filmują, inni robią zdjęcia (ja należę zdecydowanie do tej drugiej grupy, wolę obrazy „zatrzymane w kadrze”). Te obrazy były tak fascynujące, że chcieliśmy jeszcze i jeszcze :).
I było jeszcze, kilka razy. To - pewnie - też możliwe było za sprawą słonecznej pogody.
To najbardziej spektakularny odcinek rejsu wzdłuż pd-wsch. wybrzeży Alaski!!! Ze względu na fakt, że znaczna część tego obszaru objęta jest terenem parku narodowego, ściśle regulowana (i mocno ograniczona) jest liczba statków, jak i mniejszych jednostek pływających, wpuszczanych w te fiordy. I słusznie! Coraz bardziej zanikające przestrzenie dziewiczej przyrody mają swoje prawa.
Brak komentarzy. |