Jak w czasie rejsu szczególnym odcinkiem był dla nas etap z Glacier Bay po College Fjord, tak teraz, w lądowej części Alaski najwspanialszych, wyjątkowych wrażeń dostarczył nam rejon otaczający najwyższy szczyt kontynentu północnoamerykańskiego - Mount McKinley (wys. 6194 m n.p.m.). Tym razem nie zaczęło się jednak od „słonecznego” wschodu słońca. Natura precyzyjnie zadbała o gradację wrażeń.
W tym odcinku podróży po Alasce naszą bazą wypadową był Denali Grizzly Bear - kompleks campingowo-hotelowy w pobliżu Parku Narodowego Denali (pośrodku którego leży Mt Mc Kinley). Zresztą, samo słowo Denali - to nic innego, jak indiańska nazwa szczytu - Mt McKinley. Park został utworzony w 1917 roku i po dziś dzień jest największym parkiem narodowym USA, o powierzchni ponad 24,5 tysięcy kilometrów kwadratowych (co porównując do naszych obecnych województw najbliższe jest obszarowi woj. lubelskiego). Poruszanie się po tym parku narodowym to zupełnie osobna „bajka”. Tutaj priorytetem jest zachowanie naturalnych warunków życia całego ekosystemu. Cały teren objęty jest takimi wymogami, jakich nie spotkałam dotąd w żadnym innym miejscu naszego globu. Podstawowa różnica polega na tym, że na obszarze całego parku nie ma sklepów, ani żadnych bufetów czy punktów gastronomicznych, więc nie ma też możliwości zakupu czegokolwiek (!) z wodą włącznie. A więc planując eskapadę po parku Denali trzeba zabrać ze sobą zapas prowiantu na cały dzień (lub na tyle dni ile mamy zamiar tam spędzić). My wybraliśmy wariant 1-dniowy. Administracja parku zadbała na szczęście o inne potrzeby fizjologiczne, są parkingi z toaletami. Jest także kilka punktów informacyjnych. Transport na terenie parku również rządzi się swoimi prawami. Mogą poruszać się tu wyłącznie pojazdy, które wcześniej uzyskały specjalne upoważnienie lub wewnętrzne autobusy, które mają swoje trasy i ustalone rozkłady jazdy. A te autobusy - też bardzo specyficzne, sądząc po wyglądzie, jakby jeździły tu od początku ustanowienia parku narodowego (początek XX wieku). Jednak pod względem sprawności technicznej - bez najmniejszych zastrzeżeń!
Jak już wspominałam, dzień nie rozpoczął nam się „słonecznym” wschodem słońca, choć i tak wstaliśmy niewiele później. Na godz. 7.00 mieliśmy rezerwację odjazdu autobusu „parkowego”, więc na 6.45 musieliśmy dostać się do granicy parku narodowego Denali. Poranek zachmurzony, z małym opadem deszczu, a jak się potem okazało, na nieco większych wysokościach w nocy był opad świeżego śniegu, którego warstewka utrzymywała się na szczytach i zboczach górskich w ciągu dnia. Autobus naszej linii dowiózł nas do Eielson. Po drodze zatrzymywał się chyba ze 2 razy na parkingach z toaletami i w paru innych jeszcze punktach widokowych, gdzie mogliśmy nacieszyć oczy szczytami z najbliższego otoczenia, rozległymi dolinami polodowcowymi, a także poobserwować roślinki. Zwierzęta łatwiej było wypatrywać podczas jazdy - były dość daleko od drogi. Z docelowego punktu naszej trasy - Eielson Visitor Center - przy dobrej pogodzie (!) roztacza się panorama całego masywu Mt McKinley. No cóż, nie było nam dane... Mogliśmy tylko poczuć atmosferę miejsca (dobre i to!) powędrować po okolicy i wpatrywać się w warstwę chmur, otulających szczyty, sięgającą gdzieś aż do poziomu 2-3 tys. m n.p.m. Bezpośrednio podziwialiśmy zatem tylko „podnóże” Wielkiej Góry. W drodze powrotnej do miejsca, z którego rano wyruszaliśmy - ku uciesze wszystkich - rozpogodziło się. I chociaż nie zobaczyliśmy McKinley’a, błękitne niebo ponad innymi rejonami Parku Narodowego Denali stanowiło wystarczającą satysfakcję.
Następny dzień obudził nowe nadzieje. Poranek słoneczny! Nastraja optymistycznie. Jedziemy dalej na południe, kierunek: Talkeetna. Greg, kierowca naszego „Magic-bus’a” zapewnia, że przy takiej pogodzie dziś mamy jeszcze szansę zobaczyć McKinley’a. Oby miał rację! Wypatrujemy - w czasie przejazdu - na lewo i prawo, krajobrazy zachwycają, jednak jeszcze bez tego giganta górującego nad Alaską. W pewnym momencie ktoś krzyknął: „Jeeest!”. Mignął, gdzieś między drzewami, wysoko w górze, ponad pasmami szczytów górskich, lśniący biały wierzchołek. Niedowierzając, domniemywamy, że może to tylko białe chmury, lecz teraz z jeszcze większą pasją wszyscy wlepiamy oczy w okna - do tyłu, by zobaczyć to cudo natury... I rzeczywiście, znów gdzieś się pojawił, to z lewej, to z prawej strony. Tak, bez wątpienia, to Mt McKinley, widzimy go! Greg obiecuje zatrzymać się na parkingu, z którego będzie dobrze widoczny, lecz my nie chcemy uronić ani sekundy z tego naprawdę magicznego widoku. Oczarował nas. Ba, zawładnął nami! Dojechaliśmy do zapowiadanego parkingu - zobaczyliśmy wspaniałe góry, skaliste, z ośnieżonymi szczytami, taki odpowiednik naszych Tatr, ponad nimi chmury, a jeszcze wyżej: absolutnie górujący, dostojny biały olbrzym, sięgający wys. omal 6200 m n.p.m. Zachwyty sięgają zenitu. W pełnej ekscytacji dojeżdżamy do Talkeetny. Pierwsze kroki kierujemy do punktu informacji turystycznej, by zorientować się, czy bez wcześniejszej rezerwacji można wykupić na dziś lot widokowy. Okazuje się, że tak, i to już za jakieś 2 godziny. Mamy więc dość czasu i na zaznajomienie się z atmosferą miasteczka, i jeszcze na lot widokowy (w nadziei, że w ciągu tych 2 godzin widzialność się utrzyma).
Samo miasteczko też ma w sobie coś szczególnego, bo to właśnie ono było inspiracją do znanego serialu „Przystanek Alaska”. Na więcej szczegółów z Talkeetny i lotu wokół Mt McKinley’a zapraszam do galerii.
W Talkeetnie jest kilka agencji lotniczych oferujących loty widokowe, np. Talkeetna Air Taxi, K2 aviation. Ceny mają ujednolicone. Są różne warianty tras takich lotów, krótsze i dłuższe, z lądowaniem na lodowcu lub bez.
Oto cennik - od osoby (z sezonu lato 2014):
Wszystkie trasy są rozrysowane na panoramicznych mapkach, więc wiadomo, czego można się spodziewać.
My wybraliśmy tę najtańszą możliwość (1h lotu) - wrażenia bezcenne!
Brak komentarzy. |