Każdego ranka w okolicy godziny jedenastej w popularnej brazylijskiej stacji telewizyjnej nadawany jest program, w którym przez półtorej godziny zmysły widza atakowane są obrazami przemocy mającej miejsce na ulicach Rio de Janeiro, Sao Paulo, Brasili czy Belo Horizonte. Przyglądając się przewijającym się w plastikowym pudle ustawionym w czterech ścianach hostelu skrytego w ulicach Sao Paulo Gringo poczuł nieodparte wrażenie przeczesania centrum dwudziesto milionowego molocha w poszukiwaniu odpowiedzi, na pytania których nie chciał zadać.
Bar przy Avenida de Sao Paulo która biegnie przez centrum miasta, przypominała mu zatłoczony, siwy od dymu bar. Za dnia pełna przypadkowych gości wpadających na kawę, nocą stająca się azylem dla kilku stałych bywalców pochylających się nad swoim losem i szklanką wypełnioną cachacą. Ten bar jest jednak inny. Zamiast brazylijskiej wódki w dłoniach gości króluje crack, a zamiast muzyki w tle słychać nieznośne chrapanie drzemiącego miasta.
Crack wytwarzany jest z kokainy a raczej tego co na kokainę się nie nadaję. To dlatego z jednego kiograma proszku, można wytworzyć pięć kilo cracku. Sprzedawany w postaci grudek w cenie około 10 reali (15 złotych) za sztukę.
Thiago, miał jeden tatuaż na przedramieniu, który mówił tak samo wiele jak niewiele o jego życiu. „Crack” to mój sposób na życie, którego nie znoszę, ale nie znam innego. Zwierzał się lekko przestrasznemu gringo, który właśnie skręcił mu papierosa po europejsku.
Nie wiedząc czemu „branco” (biały) słuchał i towarzyszył Thiago w jego conocnej cracko - egzystencji, którą zaczyna i kończy słowo „pedrinha” (kamyczek) oznaczające grudkę cracku.
„Nie da się du wytrzymać w ciągu dnia” mówił rozglądając się nerwowo w poszukiwaniu zapalniczki. Płomień rozświetla na chwilę ciemność miasta, a powietrze wypełnia charakterystyczny ciężki zapach. Ciało Brazylijczyka wydaje się opadać z sił, a oczy jeszcze przed chwilą zamglone, teraz wpatrywały się w gringo z błyskiem i intensywnością jakiej nigdy nie znał. Thiago mówił coraz więcej i szybciej, o swoim życiu, a raczej jego przebłyskach. Gringo słuchał o życiu bezdomnych, w centrum wielo milionowego miasta, mizerii, strachu i radości ze spotkania kogoś z państwa o którym Thiago nigdy nie słyszał.
Nagle zgasł zarówno blask w oczach jak i podniecenie w głosie. Haj odszedł, a jego miejsce zajęła zmęczona mara kuląca się w kącie obok wystraszonego gringo. Trzęsąca się ręką Thiago odpalił papierosa i zaczął swoją gadkę, a słowo pedrinha pojawiało się coraz częściej, do momentu w którym nagle się podniósł i zniknął za rogiem zostawiając branco w cieniu pomiędzy latarniami Avenida de Sao Paulo...
Crack kopie intensywnie, ale krótko. Po około dziesięciu do piętnastu minut po odlocie następuje twarde lądowanie a potrzeba kolejnego strzału staje się coraz silniejsza. Pętla zaciska się z każdym kolejnym odlotem, a życie ogranicza się do momentów pięknych i tych bez cracku.
Większość podobnych Thiago znajdowała schronienie w Crackolandii nieistniejącej już dzielnicy Sao Paulo zburzonej przez władze w 2012 roku. Stąd dziś mimo starań władz centrum Sao Paulo zalane jest przez wypędzonych z crackolandi bezdomnych trudniących się głównie prostytucją lub żebractwem.
W tych rejonach gringo czuł się nieswojo. Mimo, że jego ego co chwila było łechtane czułościami ze strony skąpo ubranych Pań i Panów, roztaczający się w koło niepowtarzalny smród zdegenerowanego miasta dawał odruchy wymiotne. Nogi gringo, wyjątkowo ciężkie niosły go w miejsce do którego nie chciał iść. Mimo to szedł, aż w ciemności za ostatnim burdelem na rogu, spotkał dźwięki. Niespodziewane, bo tak różne od dudnienia brazylijskiego funky, lekkie, melodyjne trochę nieczysto zagrane. Światła latarni padały na pięć strun zajechanej gitary dzierżonej w dłoni tej dziewczyny. Gringo się przestraszył. Nie po raz pierwszy, otoczenie i świadomość miejsca w którym jest płatały mu figle. Palce opuściły struny i wyciągnęły znaną branco rurkę wypełnioną gęstym dymem w jego kierunku. Ten lekko zdenerwowany odepchnął wyciągniętą dłoń dziewczyny siadając obok i licząc na jakiś rockowy klasyk. Doczekał się jedynie bez składnego zgiełku pogarszającego się z każdym kolejnym buchem. Po chwili branco siedział w ciszy przerywanej rzadkim szarpaniem struny i coraz bardziej irytowała go ta cała zabawa z crackiem. Bez sensu pomyślał, podnosząc zmęczone ciało i rezygnując z reszty nocy w mieście na rzecz puszki guarany i brazylijskiej noveli w hostelu...
Wokół kościoła w Sao Paulo jest dużo ludzi. Wiernych, chorobliwie przynależących tylko do tego miejsca, jego obrzydliwego aspektu, smrodu i sposobu na egzystencję. Egzystencję zamkniętą w trzech rozdziałach: narkotyki, cashaca i ulica. Podzielone podrozdziałami jak kradzież, oszustwo i cwaniactwo. Tak najkrócej wygląda obrazek nad którym swoje ramię sprawiedliwości rozciągają brazylijscy stróże prawa. Gringo obserwował nie zdając sobie sprawy z tego, że sam był obserwowany. Ciekawość musiała od niego bić równie mocno jak chęć wtopienia się w tłum. Pewność siebie wróciła wraz z ciepłem dłoni Cibele, która mieszkała w Sao Paulo od lat i zdawała się być rozbawiona wyrazem twarzy branco, który przecież nie będąc podróżniczym świeżakiem wciąż czuł się w Sao Paulo zupełnie nowy. Dużo czasu jeszcze minie nim to się zmieni, myśli gringo pisząc ostatnie ostatnie słowa tej strony.
Brak komentarzy. |