Porozumiewanie się z Brazylijczykami bez znajomości języka portugalskiego do prostych nie należy. Niby oczywiste, ale przecież w wielu krajach dogadywanie się mieszanką kilku języków, gestów i mimiki działa fantastycznie. W Brazylii nie.
Przydaje się wprawdzie hiszpański, ale jego znajomość tylko trochę ułatwia życie. Brazylijczycy z niezrozumiałego powodu nie słyszą podobieństwa niektórych słów i patrzą tak, jakbym mówiła do nich po chińsku. A ja jakoś sens ich portugalskiej wypowiedzi wyłapuję właśnie dzięki hiszpańskiemu. I to bynajmniej nie z powodu moich nad wyraz rozwiniętych umiejętności językowych, bo takie nie są. Ale zacznijmy od początku.
Następny przystanek
Lądujemy w Rio de Janeiro. Na lotnisku tracimy około godziny na zdobycie waluty, bo w kantorze opłaty za wymianę są bajońskie, a znalezienie działającego bankomatu graniczy z cudem. Co gorsza, ten działający nie chce przyjąć naszych kart. Pozostaje więc kantor. Kupujemy tyle, byleby dojechać do miasta. Bez większych problemów dogadujemy się z kierowcą autobusu, ale tylko dlatego, że wymieniamy ostatni przystanek, na który jedzie. Tam czeka nas przesiadka. Znajdujemy nowy autobus, wsiadamy i podajemy adres, przy którym mamy wysiąść. Szczęśliwie, znów udaje się dogadać. Nawet w rozmowę włącza się kobieta, która troszkę więcej rozumie z hiszpańskiego, choć odpowiada po portugalsku. I kiedy już się zbliżamy do naszego przystanku, mówią coś zupełnie niezrozumiałego, ale traktujemy to jako sygnał, że czas wysiadać. Autobus się zatrzymuje, a ta sympatyczna Brazylijka wypowiada kolejne dziwne słowa. Nie rozumiejąc, zaczynamy wysiadać. Wtedy cały autobus zaczyna chórem mówić te magiczne, wciąż niezrozumiałe dla nas słowa. Wysiadamy. I po chwili marszu okazuje się, że nasz przystanek był kolejnym na trasie. I cały autobus próbował nam to powiedzieć. A my jakby głusi na ich wołanie, wysiedliśmy za szybko. Było nam niezmiernie przyjemnie, że cały autobus się o nas zatroszczył. Tacy są Brazylijczycy, otwarci i pomocni. Tylko co z tego, jak czasem nie można się porozumieć?
„Vegetariano”
Czas w Rio de Janeiro upływa pod znakiem zwiedzania. Głowa Cukru, centrum, Jardim Botanico, stadion Maracana, dzielnica Santa Teresa, Sambodrom, Niteroi. Poznajemy miasto, ludzi i komunikację, którą poruszanie nie sprawia nam najmniejszych trudności już po jednym dniu. I wszystko jest fantastyczne, dopóki nie robimy się głodni. Bo nazwy potraw po portugalsku niezbyt wiele nam mówią. A obsługa tłumacząca je również po portugalsku - jeszcze mniej. Problem tym większy, że mój towarzysz podróży jest wegetarianinem, więc musimy dodatkowo zaznaczać, że posiłek ma być „vegetariano”. To słowo istnieje w portugalskim, a jednak czasem odnosiliśmy wrażenie, że tylko w słowniku. Może dlatego, że Brazylia to kraj wyjątkowo „mięsny”? A może to my nie potrafiliśmy poprawnie wymówić „vegetariano”? Tak czy siak, zamawianie posiłków było wyzwaniem. Ostatecznie i tę kwestię udawało się załatwić, więc głodni nie chodziliśmy. Pomocne były często menu ze zdjęciami potraw lub knajpki typu „a kilo”, czyli z jedzeniem na wagę. W jednej z nich sprzedawca tak się zmartwił, że w posiłku nie będzie najważniejszego - mięsa, że sam nałożył wszystkie możliwe warzywa w takich ilościach, które spokojnie wystarczyłyby dla nas obojga.
Skoro w Rio trudno się dogadać, co będzie dalej?
Lecąc do Brazylii założyliśmy, że w takiej metropolii, jak Rio de Janeiro rozmowa po angielsku nie będzie niczym wyjątkowym. Trudności językowych spodziewaliśmy się poza dawną stolicą Brazylii. Jak można wywnioskować już z pierwszych chwil spędzonych w Rio nasze założenie było błędne. Kiedy zatem opuściliśmy miasto, aby udać się do Arraial do Cabo położonego na wybrzeżu, zastanawialiśmy się, czy będzie tam podobnie, czy może... znacznie gorzej? Należy tu wspomnieć, że Arraial do Cabo to kurort turystyczny, do którego docierają również obcokrajowcy. Nie przeszkadza to jednak mężczyźnie pracującemu w informacji turystycznej w znajomości, a raczej nieznajomości angielskiego. Co gorsza, hiszpańskiego też nie, wbrew temu, co sam twierdził. Kiedy zaczął po hiszpańsku tłumaczyć nam, gdzie są jakieś noclegi i jak działa komunikacja pomiędzy pobliskimi miasteczkami, okazało się, że jego hiszpański ma więcej wspólnego z portugalskim niż... sam portugalski. A więc jest gorzej. Nic to, będzie trzeba wspierać się mową ciała. I znów radzimy sobie bez większych problemów. Znajdujemy niedrogi nocleg, dobre jedzenie, plażę i udaje nam się po portugalsku kupić korkociąg. Docieramy na zwiedzanie do spokojnego Cabo Frio, gdzie oglądamy panoramę wybrzeża ze wzgórza. Poznajemy zaułki Arraial do Cabo, które schodziliśmy wzdłuż i wszerz. Fajne miasteczko, tylko bardzo zatłoczone w weekendy, bo odwiedzane licznie przez mieszkańców Rio. Przy wyjeździe po raz kolejny okazuje się, że hiszpański w moim wykonaniu dla Portugalczyka jest niezrozumiały. „Poproszę dwa bilety do Rio na jutro na ósmą rano” pisze się prawie tak samo po hiszpańsku i portugalsku. Wymawia trochę inaczej, ale to wciąż brzmi podobnie. A jednak nie. Ostatecznie, bilety muszę kupić za pomocą palców ułożonych w „dwójkę” i słów „dwa, Rio, jutro, ósma”. Taki komunikat pan rozumie.
Kupowanie i zamiana biletów opanowana do perfekcji
W Brazylii najlepiej kupować bilety na autobusy z wyprzedzeniem, bo są wtedy tańsze i mamy pewność, że pojedziemy, ponieważ nie sprzedaje się więcej biletów niż jest miejsc. Skorzystaliśmy z tego. Niestety, źle wyliczyliśmy godzinę przyjazdu jednego autobusu i odjazdu kolejnego, na który mieliśmy się przesiąść. Trzeba zatem zwrócić bilet i poprosić o nowy. Z duszą na ramieniu podchodzę ponownie do okienka. Próbuję wytłumaczyć po hiszpańsku, co potrzebuję zrobić, szykując od razu ręce do ponownego tłumaczenia. Wielkie zdziwienie pojawia się na mojej twarzy, kiedy mężczyzna w okienku pokiwał głową, wziął zły bilet i wprowadził poprawki. Fantastycznie, dzięki temu spokojnie wyruszamy do Teresopolis położonego w górach. Tam czeka na nas długi marsz po krętych i stromych uliczkach do hostelu, załamanie pogody i choroba. Spędzamy więc większość czasu na graniu w Tamancoboll (świetna gra zbliżona do cymbergaja) i chodzeniu po miasteczku. W góry wyjść nam się nie udaje, bo miasto jest w chmurach i widoczność wynosi zaledwie kilkadziesiąt metrów. A w Teresopolis jest jeden z piękniejszych parków narodowych ze wspaniałymi widokami. Skoro widoki schowane są w chmurach, to jaki jest sens pójścia specjalnie przygotowaną trasą widokową? Żaden. Poznajemy więc samo miasto, tamancoboll i zbawienne działanie soli w walce z chorym gardłem. Udaje nam się też porozmawiać w informacji turystycznej po... angielsku.
W drodze do raju
Z gór znów jedziemy na wybrzeże, tym razem zielone (Costa Verde). Chcemy się dostać na wyspę Ilha Grande (po prostu: Wielka Wyspa). Z autobusu wysiadamy w Mangaratibie, z której wypływa prom. Niestety, dopiero następnego dnia. Zostajemy więc na noc w hotelu blisko portu. I tutaj mój hiszpański na niewiele się zdaje, bo pan w recepcji patrzy na mnie, jakbym była co najmniej z kosmosu. Z pomocą przychodzi jednak spryt recepcjonisty i porozumiewamy się za pomocą tłumacza Google. Bo po co wysilać szare komórki i próbować zrozumieć słowa podobnego języka, jak można zapytać wujka Google? I jak to w ogóle możliwe, że dawniej ludzie funkcjonowali bez internetu?! Szczęśliwie nasz recepcjonista nie żyje w ciemnych czasach i może bez większych problemów wynająć nam pokój. Kiedy następnego dnia dopływamy na rajską wyspę okazuje się, że całkiem sporo osób mówi tu po angielsku. Mieszkańcy wyspy żyją tu właściwie tylko z turystyki i sporą grupę klientów stanowią obcokrajowcy, więc rynek wymusił na nich edukację językową. Żeby nie było zbyt łatwo w życiu, spośród niezliczonej ilości hosteli, hoteli i „pousadas” (coś w stylu pensjonatów) wybieramy ten, w którym obsługa nie mówi po angielsku. Gospodyni jest niezwykle miła, co ułatwia komunikację i dogadujemy się bez problemu mimo, że właściwie nie rozumiemy się nawzajem. Tym razem to nie brak znajomości języka portugalskiego spędza nam sen z powiek, ale brak bankomatu i kantoru na wyspie. Całe szczęście, że w większości miejsc można płacić kartą (i znów zawdzięczamy to wpływowi turystyki). Czas spędzamy leniwie i aktywnie zarazem. Trochę odpoczynku na fantastycznych plażach, a trochę trekkingu po okolicznych górach wśród egzotycznej roślinności. Po prawie dwóch tygodniach spędzonych w Brazylii okazuje się, że mój poziom rozumienia portugalskiego znacznie wzrósł. Mapa tras, którą dostaliśmy oraz oznakowanie po drodze pozostawiają wiele do życzenia w kwestii dokładności. Zdążyliśmy się zgubić jeszcze zanim tak naprawdę weszliśmy na wybraną ścieżkę. I wtedy okazało się, że rozumiem sporo po portugalsku. Na tyle, że dowiedziałam się jak mamy wrócić na trasę od gadatliwego mężczyzny, którego zapytaliśmy o prawidłową drogę. Trekking, pomimo wybrania niezbyt trudnej trasy, okazał się dość wymagający, więc plaża, która czekała po drugiej stronie wzniesienia była wybawieniem. Po wędrówce w wilgotnej, gorącej atmosferze „agua de coco” smakowała lepiej niż kiedykolwiek wcześniej!
Niestety, to co dobre nie może trwać wiecznie. Swoje kroki z raju musimy skierować na lotnisko w Rio de Janeiro. Spokojni, że tam już nie będziemy mieli problemów z porozumiewaniem się po angielsku, bo to przecież lotnisko, a do tego terminal lotów międzynarodowych, podchodzimy do lady linii, a tam... Pani mówi tylko po portugalsku. To chyba znak, żeby rozpocząć naukę tego melodyjnego języka!
Brak komentarzy. |