Trudno powiedzieć coś jednoznacznego o Sao Paulo. Czy jest piękne? Cóż zależy dla kogo. Czy pełne radości? Tak, ale tej subiektywnej. Czy jest niebezpieczne? Jak każde duże miasto. Czy urokliwe? Tak, choć to mroczny urok. Nasz związek nazwałbym toksycznym. Słodkość przeplatana gorzkim smakiem. Klarowność i jasność mieszają się z ciemnością.
Takie jest Sao Paulo wyraziste w swojej mętności... Chcąc nie chcąc zanurzasz się w nim coraz bardziej.
Ciężar molocha
Przylatując do Brazylii postanowiłem w końcu poświęcić kilka dni na zagłębianie się w najróżniejsze rejony Sapa (w slangu brazylijskim Sao Paulo). Nie była to nasza pierwsza randka, ta odbyła się dwa lata wcześniej, ale była krótka. Wymieniliśmy ledwie kilka leniwych spojrzeń, oceniliśmy naszą powierzchowność i ruszyliśmy w swoje strony. Tym razem postanowiłem okiełznać Sao Paulo w kilku tanecznych krokach.
Jak zawsze moje pierwsze godziny w molochu były zupełnie bez intencyjne. Po prostu spacerowałem sobie uznając to za cel w sobie i chłonąłem wszystko co mnie otacza.
Pierwszą rzeczą jaką dostrzegłem była różnica w spojrzeniach. Tych po prostu jak na Brazylię było wyjątkowo mało! Czym Brazylia urzekła mnie od pierwszych wspólnych chwil była otwartość, której tu brakowało w znanej mi do tej pory formie.
Tak czy inaczej pierwsze godziny w centrum miasta mnie po prostu zmęczyły. Sam nie potrafię powiedzieć skąd się to brało, natomiast miałem wrażenie, że to miasto w pewien sposób mnie przytłacza. W poszukiwaniu lekkości zawędrowałem do miejskiego parku huczącego kanonadą ptasich koncertów i popijając guaranę odcinałem się od ciężaru molocha.
Samotność w tłumie
Podświadomie wiedziałem, że Sapa pokaże mi swoją ciekawszą stronę nocą. Tak, też było. Przechadzając się po szerokich pustych chodnikach, jeszcze niedawno zatłoczonych przez zamyślonych, zatroskanych własnymi sprawami mieszkańców Sao Paulo, miałem wrażenie znalezienia się w równoległym wymiarze. Teraz ścisk ustąpił miejsca przestrzeni i wolności, harmider dnia codziennego zamienił się w lekko słyszalne oddalone buczenie, a na ulicach pozostali jedynie Ci, którzy nigdy ich nie opuszczają.
To od bezimiennego długowłosego jegomościa dowiedziałem się, że dzieląc się z nim papierosem i wymieniając kilka słów poświęciłem mu najwięcej uwagi w ciągu tego dnia. To przy nim i jego kilku poznanych później znajomych zauważyłem czym jest samotność i niewidzialność w tłumie. Ci ludzie tam byli, cały dzień przechodziłem przy nich dobre parę razy, a dopiero w nocy dostrzegłem ich istnienie. Tak się to ciągnęło przez dobre kilka godzin. Kiedy zaczynało już świtać i rozdałem już wszystkie papierosy, wróciłem do hostelu przetrawić wspomnianą nocną wycieczkę.
Żyjące ulice
Dobrze w Sao Paulo zacząłem czuć się dopiero następnego dnia. Oddaliłem się trochę od centrum i udałem w stronę słynnej 25 de marco (25 marca) - chyba najbardziej szalonej rozwrzeszczanej ulicy świata. Wchodząc w tłum ciągnący się między dwiema stronami ulicy zostałem dosłownie wciągnięty w wir. No właśnie tylko czego? Był krzyk z każdej strony, ludzie sprzedający na ulicy dosłownie wszystko od komórek po automatyczne masażery, którymi zostałem niejednokrotnie potraktowany. Ten spęd, krzyki: - Tanie komórki, oryginalne Pendrive-y! masażery! Dogódź swojej kobiecie! itd. wbrew pozorom nie wprawiają w ból głowy. Mnie dopadła raczej ekstaza podczas oglądania i uczestniczenia w tym całym rabanie, który tętnił życiem niczym stary dobry bazar Różyckiego w Warszawie. Ilość zapachów, słów, kolorów i doznań jest tak uderzająca, że dosłownie nic co do tej pory widziałem nie mogło się z tym równać. Jak się okazało, moloch zachwycił mnie swoim ciężarem.
Seks, crack and rock and roll
Rua Augusta w Sao Paulo od zawsze była znana jako punkt dobrej zabawy, wielu używek i prostytucji. Dziś dawny blask troszkę przybladł, natomiast namiastka, która pozostała nam gringo w zupełności wystarczy. Już przy samym wejściu w ulicę natknąłem się na przebieraną imprezę. Pośród supermana, batmana, pielęgniarek itd. panowała wyśmienita atmosfera, której i sam doświadczyłem. Uczucie, kiedy przechodzisz obok niezwykle zgrabnej kobiety na szpilkach, która dosłownie oblizuje się patrząc na ciebie by zawołać po chwili szorstkim męskim głosem „Cześć kotku” wraz z klapsem bądź buziaczkiem którym próbował mnie obdarować batman można dopisać do listy tych niezapomnianych. Mimo wszystko trudno było mi tam się czuć nieswojo. Może dlatego, że przywykłem już do tego specyficznego poczucia humoru, a może dlatego, że to była ciekawa impreza.
Dalej krajobraz nie zmieniał się za bardzo. Przed „barami” stały namawiające do wejścia skąpo odziane panie, gdzieś za rogiem ktoś oddawał się miłosnym ekstazom. Nie obyło się też oczywiście bez bijatyki. Wszystko przy dźwiękach agresywnego funky i z udziałem dużych ilości cracku, który jest prawdziwą plagą w Brazylii i do dziś liczba biorących jest po prostu zastraszająca, chociaż i to jest rzecz do której dość szybko się przyzwyczaiłem.
Piękno brzydoty
Sao Paulo nie można nazwać miejscem pięknym. Jest brudno, szaro, nierzadko dość przygnębiająco. Jednak, kiedy przyjmie się to jako nieodłączną część tego gigantycznego miasta zaczyna się dostrzegać ukryte w nim piękno. Ludzi nierzadko tak zrezygnowanych, że jeden gest sprawia im radość na cały dzień, ludzi tak zabieganych, że jedynie kiedy na nich wpadniesz zwrócą na Ciebie uwagę. Ludzi szczerych, ale i bezczelnych. Ot wielkie miasto przepełnione do brzegów zepsuciem, demoralizacją, egoizmem oraz empatią, współczuciem i radością życia. Takie jest Sao Paulo. Niezwykle piękne w swojej brzydocie.
Brak komentarzy. |