Life is journey towards distant lands :) Zgodnie z tą maksymą: „życie jest podróżą ku odległym lądom” zdecydowałyśmy się z koleżanką wyruszyć na podbój Stambułu... na własną rękę; nareszcie bez biura podróży. I był to strzał w dziesiątkę. Ale od początku :) Już w styczniu przez internet zarezerwowałyśmy bilety linii Malev do Stambułu - wylot w maju - za jedyne 480 zł w obie strony; szybko wyszukałyśmy miły hotelik położony 250 m od Błękitnego Meczetu i Hagia Sophia (podaje namiary www.marmaraguesthouse.com) i pozostało nam tylko odliczać dni do wyjazdu.
Oczywiście zgodnie z tzw. prawem Murphiego w czasie naszego 6 - dniowego pobytu aż 2 dni były deszczowe i bardzo chłodne co dziwiło samych mieszkańców Stambułu, ale nie zepsuło nam humoru.
Na początek w czwartek 5.05. - Błękitny Meczet; zwany także Meczetem Sułtana Ahmeta. Nazwa „błękitny” pochodzi od ogromnej ilości niebieskich płytek z Izniku pokrywających ściany meczetu. Przepych tej budowli wywołał swego czasu wielkie oburzenie, a wzniesienie 6 minaretów uznano wręcz za profanację, gdyż tyle minaretów miała tylko świątynia Al-Kaaba w Mekce. W miejscu tym kłębi się tłum zwiedzających, czasem też można zaobserwować modlących się wiernych. Przed wejściem do meczetu muzułmanie obmywają nogi oraz ręce. My na szczęście musieliśmy tylko zdjąć obuwie i zasłonić włosy :).
W piątek 6.05 zwiedzanie rozpoczęłyśmy od Muzeum Archeologicznego (wstęp 10 TL). W zasadzie muzeum składa się z trzech budynków. Nie sposób opisać wszystkich zbiorów, ale na pewno na uwagę zasługuje Sarkofag Aleksandra i traktat z Kadesz. Zgromadzone tu przedmioty to ponad 5000 lat historii.
Kolejnym punktem była Cysterna Bazylikowa czyli Yerebatan Sarnici. Przepiękne, podziemne wnętrze pełne 336 kolumn delikatnie podświetlonych, z płynącą cicho muzyką i odgłosami spadających kropli wody. Koniecznie trzeba dojść do miejsca w którym znajdują się kolumny mające bazę w kształcie głowy Meduzy. Niestety tłumy turystów „przewalające” się w tym miejscu zakłócają atmosferę tajemniczości. No cóż - wszystkiego mieć nie można :).
Idąc dalej trafiłyśmy do meczetów Rustema Pashy i Sokollu Mehmeta Pashy. Oba piękne, niestety nie w każdym meczecie można robić zdjęcia. Na koniec tego dnia zostawiłyśmy sobie to co „tygryski” lubią najbardziej czyli zakupy na bazarach. Wielki Bazar (Grand Bazar) - plątanina małych uliczek, ponad 4000 sklepików; tysiące ludzi oglądających kuszące towary i targujących się zapamiętale; choć Turcy obecnie dość chętnie schodzą z ceny.
Jednak większe wrażenie zrobił na mnie Targ Egipski (Korzenny); świetne miejsce pełne lokalnych towarów, przypraw - wokół niego toczy się prawdziwe życie, a bardzo blisko jest na dokładkę wspaniały Nowy Meczet. Pochodzi z okresu, gdy niektóre kobiety z haremu sułtana zdobyły ogromną władzę i wpływały na politykę państwa osmańskiego. Jego budowę rozpoczęto w 1663 roku. W zespole tego meczetu mieścił się również szpital, szkoła oraz łaźnie publiczne.
Sobota była przeznaczona na Taksim i Beyoglu - a więc Galata Tower (Wieża Galata); konieczny wjazd windą i wdrapanie się po schodkach, aby móc ponapawać się przepiękną panoramą tego miasta. Nic dziwnego - w końcu z wysokości 62 m wszystko widać lepiej! :)
Potem udałyśmy się w stronę hotelu Pera Palas. Czemu tam?! No, na pewno wszyscy wielbiciele twórczości Agathy Christie od razu odgadną. Pisarka zatrzymała się tam, a nawet wpadła na pomysł napisania książki „Morderstwo w Orient Expressie”. Słynny pokój 411 niestety był zajęty; ale i tak byłam pod wrażeniem.
Przeszłyśmy się również popularną i wieczorami bardzo zatłoczoną ulicą Istiklal Caddesi; pełną kawiarenek. Udało nam się zobaczyć „czerwony tramwaj”.
W niedzielę za cel wzięłyśmy zobaczenie Pałacu Dolmabahce. Ponieważ w trakcie poprzedniej wizyty w Stambule widziałam pałac Topkapi; teraz chciałam zobaczyć Dolmabahce w celu porównania. Hmmm cóż mogę powiedzieć każdy inny; jedyny w swoim rodzaju. Dolmabahce naprawdę jest pełen przepychu; jest to tym dziwniejsze, że powstał w okresie gdy państwo osmańskie chyliło się ku upadkowi. Jego budowę finansowano z pożyczek. Wspaniałe klatki schodowe z ogromnymi żyrandolami; salony; bogate zdobienia - naprawdę warto zobaczyć. Niestety jest zakaz robienia zdjęć!
Kolejne dni to leniwe snucie się po uliczkach, powtórna wizyta na bazarach. Palenie nargilli; picie herbaty jabłkowej (elma cay) pychota i jedzenie baklawy. Wszystko co dobre kiedyś się kończy... więc i musiałyśmy w końcu pożegnać Stambuł i wrócić do Polski. Pewnie jeszcze tam wrócę; zwłaszcza, że mieszkańcy Stambułu w czasie naszego pobytu byli niesamowicie mili i pomocni. Polecam to miasto na wyjazd ... zwłaszcza na własną rękę.
Oj :( długo bym mogła wymieniać.
Leciałyśmy węgierskimi liniami Malev z przesiadką w Budapeszcie. Zakupione w promocji bilety kosztowały 480 zł w obie strony. Bardzo fajne pensjonaty i hostele są w dzielnicy Sulatnahmet; np. przy ulicy Akbiyik Caddesi. My mieszkałyśmy w hoteliku Marmara Guest House; może nie najtańszy, ale wszędzie blisko, bardzo czysto. Ceny za jedzenie, przejazdy ciut większe niż w Polsce:
Brak komentarzy. |