To była absolutnie nieplanowana wizyta w tym przepięknym kraju. Do Słowenii trafiliśmy przez zupełny przypadek jadąc sobie samochodem na wakacje do Włoch. Najspokojniej w świecie dojeżdżając w okolicach austriackiego Villach do włoskiej granicy - po prostu przeoczyliśmy odpowiedni zjazd i nie w tym miejscu zjechaliśmy z autostrady. Mięliśmy zaplanowany nocleg w przygranicznej miejscowości Udine we Włoszech, do którego w końcu nigdy nie dotarliśmy.
Jedziemy sobie..., jedziemy... kręcimy się tymi serpentynami....jest pieknie, ale zaczyna już zmierzchać... a my na 2 samochody w sumie z czwórką całkiem jeszcze małych dzieciaków!( dwójka nasza, i dwójka znajomych) - trzeba nam teraz szukać noclegu, a nie drogi!
Tu wspomnę tylko, że do Włoch jechaliśmy wtedy zupełnie w ciemno na tzw. całkowity żywioł, bez żadnego zabezpieczenia noclegowego, za to z dużym namiotem w bagażniku na sytuacje pt.: „w razie czego...”.
No, ale cóż! człowiek był młody, odważny i trochę szalony, i oczywiście jeszcze nie skażony masową turystyką hotelową - bo to były lata 90-te ubiegłego wieku, więc prawie jak inna epoka! wtedy nasi rodacy podróżowali jeszcze po Europie samochodami i autokarami, bo wczasy samolotem nie były tak łatwo dostępne ani tak atrakcyjne cenowo- jak obecnie.
nasza podróż więc trwa.... jedziemy sobie naszym autkiem... w poszukiwaniu jakiegoś zjazdu w stronę Włoch, rozglądamy się na wszystkie strony - musi tu być przecież gdzieś jakiś znak, drogowskaz, przecież jesteśmy tak blisko... Jedziemy... robi się coraz węziej i coraz bardziej stromo! Nagle pojawiają się znaki, że to 20 stopień nachylenia pod górę! Samochód zaczyna nam rzęzić i wydawać z siebie dziwne odgłosy... suniemy powoli pod górę, nie ma już możliwości cofnąć się czy gdzieś zawrócić, wszyscy jadą gęsiego, powolutku. Mój mąż ma już pot na czole - jedziemy 20-15/h, za chwile już tylko 7/h...5/h....coraz wolniej... suniemy ślimaczym tempem, silnik wyje! a nad nami pionowa ściana skalna, obok, za prawymi kołami samochodu - potężna przepaść w dół (bez barierki!!! ), dokazujące jeszcze przed momentem dzieciaki, nagle zamarły... w samochodzie zrobiła się cisza absolutna i słychać tylko męki naszego wprawdzie nowego wtedy , ale w pełni obciążonego samochodu i to w dodatku z niewielką mocą 85 kM, co na wjeździe o takim nachyleniu w pełnym obciążeniu osobowym i bagażnikowym jest po prostu śmiesznie mało! Nasze auto nie miało siły tam wjechać!!
Wtedy zdaliśmy sobie sprawę, że to droga w jedną stronę..., że nie ma już takiej opcji żeby się wycofać, trzeba jechać...., a dalsza jazda wciąż pod górę w tych warunkach oznaczała niezłą adrenalinę!
Fajnie - jak coś jest przygodą, itd...., jest potem co wspominać!, ale ta sytuacja, tam wtedy- nie była wcale smieszna! Wierzcie mi! Nasze auto wydawało z siebie cierpiące odgłosy, dzieciaki zaczęły płakać, ja wpadłam w cichą panikę (płacz bez łez), czuliśmy potworny smród zwęglonych klocków hamulcowych naszego samochodu. Patrzę w lusterko wsteczne... naszych znajomych za nami nie widać... albo suną się gdzieś dalej, albo wcale nie wjechali! (pomyślałam: jak my się teraz znajdziemy? - to były przecież czasy jeszcze bez powszechnie posiadanych komórek).
Wreszcie po tej najkoszmarniejszej drodze, jaką życie kazało nam przejechać, wjechaliśmy na tę przekletą górę : mokrzy, spoceni i szczęśliwi że się udało, że cało i szczęśliwie wszystko sie skończyło.Dojechali tam nasi znajomi- tak samo wykończeni jak i my. Zaczęłiśmy sie tam witac i całowac jak wariaci!!!! Tam na tej górze było już słoweńsko-austriackie przejście graniczne (Koren-Podkoren), a celnicy, patrząc na nasze wypieki, przerazóne oczy i ulge na twarzach - nawet nie chcieli od nas paszportów! - tylko machali ręką, żeby jechać dalej i uśmiechali się szelmowsko!!! (widać, że byli przyzwyczajeni do takich min!)
Podobno obecnie ten ”słynny” wjazd jest juz po jakimś generalnym remoncie( poszerzanie drogi poprzez wykuwanie części góry) , więc wjazd tamtędy dziś, nie dostarczyłby już napewno wrażeń na takiej adrenalinie!!!
I w taki to sposób, po pamietliwej drodzez znaleźliśmy się zupełnie przypadkowo w nieoczekiwanie pięknej Słowenii.
Tymczasem, zdążyło się już zrobić zupełnie ciemno, a noc była diabelska,taka bez księżyca - znaleźliśmy więc pośpiechu jakiś camping i kupiliśmy na nim 1 nocleg dla 8 osób - w tym 4 dzieci i padliśmy spać!
Rano wstajemy wyspani po wczorajszych przezyciach, żeby się zebrać do kupy i ruszyć dalej do tych planowanych Włoch .......... a tu przed nami .....RAJ! Przepiękna sceneria wysokich Alp Julijskich wokół oswietlonych porannym słońcem z ośnieżonymi szczytami wierzchołków gór! a my stoimi z opadnietymi szczękami w jakiejś przecudnej urody, malowniczej dolinie, nieopodal wije się górska rwąca rzeka - słychać jej szum. Patrzymy na to wszystko oszołomieni. Wczoraj wieczorem, z tych emocji i tez pewnie nocnych ciemności nikt nie zauważył nawet otaczającej nas okolicy! a dziś.... zapadła więc decyzja: ZOSTAJEMY TU! - chociaż na kilka dni!
I takim to sposobem dotarliśmy w Alpy Julijskie do miejscowości Gozd Martulijek u stóp szczytu zwanego Spik. Wejście do Triglavskiego Parku Narodowego mieliśmy 100 m od naszego ślicznie położonego campingu - a tuz dalej kolejny Raj: wąwóz, szmaragdowe jezioro, liczne wodospady... i majestatyczne góry wokół ze śnieżnobiałymi szczytami! No po prostu - Bajka!
Oj! po kilku dniach - jak bardzo nie chciało się wyjeżdżać z tego przeuroczego miejsca,! no ale w końcu zaplanowaliśmy Włochy... więc z pełnymi kieszeniami kupionych jeszcze w Polsce lirów, opuściliśmy ten malutki, ale jakże uroczy kraj z nadzieją, że na pewno kiedyś tu jeszcze powrócimy! (jednakże na pewno inną trasą niż na Koren- mimo dokonanego tam juz remontu)- i chcąc nie chcąc- podążylismy w stronę słonecznej Italii, przekraczając wtedy jej granice po raz pierwszy!!!
Myślę, że jadąc tą trasą dziś - wrażenia byłyby zupełnie inne! - bez dzieci, całego tego obciążenia z bagażem (dziś zabieramy na wakacje tylko rzeczy osobiste, a wtedy mieliśmy ze soba tzw: ”zestaw Kowalskiego” , czyli: namiot, leżaki, składany stoliczek, rozkładane krzesełka, butlę gazową, jakieś garnki, rondelki... i całą masę ciężkich konserw, i jeszcze pół bagażnika zabawek dziecięcych wszelakiej maści -to wszystko musiało przeciez ważyć! ),
(dziś nasz obecny samochód ma prawie 3x mocniejszy silnik, więc nadał by się znacznie bardziej na taka przygodę, ale paradoks polega na tym, ze teraz na wakacje latamy samolotami!) !
Ale i tak dziś, po latach, wspominam tę „zbłądzoną podróż” bardzo miło i z sentymentem...i namawiam wszystkich, którzy tak tłumnie jadą do pięknej Chorwacji - zatrzymajcie się chociaż na 1-2 dni w tym przecudnym, maleńkim kraju.
Brak komentarzy. |