Do Bukaresztu przyjechaliśmy około godz. 16:00 bo z Braszowa jest tu zaledwie 172 km. Zdziwiło nas, że nie było zbyt dużego tłoku na ulicy - a przecież to stolica i godzina szczytu. Przejeżdżaliśmy przez bardzo ładną dzielnicę ambasad i wiele blokowisk.
Nawet w centrum Bukaresztu jest dużo wysokich bloków, Ceausescu swego czasu podobno wyburzył centrum miasta (pretekstem były straty po trzęsieniu ziemi w roku 1977) i kazał wybudować „eleganckie”, ciasne pudełeczka.
W centrum, koło Teatru Narodowego jest przejście podziemne i wejście do metra - umieścili tam fajne monitory dotykowe z google; jest też fajne boisko wirtualne, dzieciaki nie chciały się oderwać - kopały świetlną piłkę po wyświetlonym na posadzce boisku... Warto się przejść na spokojny spacer po centrum, nowoczesność miesza się z zabytkami, daje to ciekawy melanż.
Trzeba przyznać, że pałac dyktatora robi wrażenie, niemniej jednak starsza część naszej grupy pamięta czasy końca dyktatora. Niestety przyjechaliśmy do Bukaresztu za późno, żeby się załapać na zwiedzanie.
Zdecydowaliśmy się na jedzenie lokalne - niedaleko YMCA znaleźliśmy lokalną knajpkę. Drzwi - zamknięte, weszliśmy w dużą bramę wjazdową - na podwórku było dużo stolików, wszystkie zajęte, kelnerka zaproponowała pięterko - wprowadziła nas na normalną klatkę schodową - zaczęło to wyglądać dziwnie... weszliśmy do mieszkania na pierwszym piętrze, a tam dalsza część restauracji. Kelner średnio mówił po angielsku ale mieli angielskie menu, wprawdzie dawno nie aktualizowane, bo ceny były niższe niż w rumuńskim ale i tak było super smacznie, dobrze i bardzo dużo, generalnie nie do przejedzenia. Dzieciaki zamówiły kotlety mielone z ziemniakami - na talerzu wjechały 4 (CZTERY) kotlety i fura ziemniaków. Przykładowo, za trzy osoby, które zjadły w sumie: ciorba de burta (wspomniane już flaki), sałatkę pomidorowo-ogórkową, sałatkę Cezar (z kurczakiem - ogromna porcja), sarma (gołąbki zawijane w liściach winogron - ok. 10 szt., zwane w niektórych krajach dolma) z jogurtem naturalnym i sosem, te mielone z ziemniakami, 3 piwa i 3 napoje zapłaciliśmy - z napiwkiem około 80 zł. Warte grzechu. Były też dobre cukinie zapiekane i zupa jarzynowa (gęsta).
Chcieliśmy kupić wino Wampir (podobno bardzo dobre, czerwone, wytrawne, Cabernet lub Merlot) - znaleźliśmy w centrum, ale nie chciało nam się dźwigać. Niestety w pobliżu YMCA nigdzie Wampiry już nie grasowały. I pomysł na prezenty runął w zgliszczach. Trzeba się było zadowolić śliwowicą Vlad Tepes - the spirit of Romania, jedyne 45%.
Bukareszt to miasto wielu psów, które w dzień leniwie śpią gdzieś na chodnikach, trawnikach czy pod samochodami. Większość z nich jest jednak „zakolczykowana”. W nocy natomiast psy zbierają się w stada i polują najczęściej na inne psy. Zdarzają się jednak częste pogryzienia ludzi. Rocznie dochodzi podobno do wielu pogryzień ludzi w tym mieście. Ale myśmy widzieli jedynie psy śpiące gdzieś w cieniu drzewa czy budynku, więc tego typu sytuacji nie zauważyliśmy. Plaga psów zaczęła się po trzęsieniu ziemi, przy budowaniu ciasnych blokowisk wszechwiedzący dyktator zabraniał trzymać psy w blokach, przybywało ich na ulicy. Stworzyły one, z pokolenia na pokolenie, rasę idealnie przystosowanych do życia ulicznego.
Nocleg zarezerwowaliśmy w hostelu YMCA. Zdecydowaliśmy się na ten hostel bo są tu pokoje 2-osobowe, łazienki wspólne na korytarzu. Głównym wyposażeniem pokoi są łóżka i wentylatory. Są też dormitoria 8-10 osobowe. Opiekunowie tego przybytku bardzo ładnie mówią po angielsku. Na początek przedstawili nam trzy zasady, o których powinni pamiętać zagraniczni turyści w Bukareszcie:
Brak komentarzy. |