Oferty dnia

Turcja - Izmir - relacja z wakacji

Zdjecie - Turcja - Izmir

Do Izmiru dotarliśmy przypadkowo... Rano po śniadaniu, hotelowym busem wraz liczną gromadką turystów hotelowych pojechaliśmy na niedzielny bazar w Cesme. Bazar - jak się okazało tylko z nazwy, niczym nie przypominał typowego tureckiego bazaru... ba nie przypominał w ogóle bazaru - kilku miejscowych gospodarzy sprzedawało warzywa i owoce, jak nam się wydawało z przydomowych ogrodów i na tym koniec towaru.

Nie chcąc spędzić kolejnego dnia na lenistwie postanowiliśmy dolmuszem pojechać do oddalonej o około 7 km Ilicy. Nasłuchaliśmy się wcześniej, że jest to urocza mieścinka turystyczna po drugiej stronie cypla, na którym wczasowaliśmy, z ładnymi plażami i licznymi luksusowymi uzdrowiskami. Zapłaciliśmy kierowcy po 2,5 lira od osoby i pojechaliśmy zobaczyć czy rzeczywiście w Ilicy są jakieś ładne plaże, tym bardziej, że ta przy naszym hotelu, choć świetnie zagospodarowana, nie mogła uchodzić za uroczą.

Obeszliśmy wybrzeże tu i tam, pospacerowaliśmy nadbrzeżnym deptakiem i żadnej ładnej plaży nie znalezliśmy. Owszem były plaże, nawet zagospodarowane, nawet zatłoczone, ale pod żadnym względem nie były ładne, no chyba że inaczej spostrzegamy coś ładnego. Robić w Ilicy generalnie nie było co. Zadupie jakich pełno w tym rejonie Turcji. Wpadliśmy na pomysł, że może pojedziemy do Izmiru.

Szybko trafiliśmy na dworzec autobusowy, kupiliśmy 2 bilety na najbliższy kurs (po 10 lira w jedną stronę) i za niecałą godzinę jechaliśmy już do Izmiru. Autokar jak najbardziej luksusowy, woda do picia w cenie biletu, turecka telenowela na ekranach nad fotelami... szok. Jak widać dużo nam brakuje, do &bdqup;zacofanej” Turcji. Dodam, że wycieczka organizowana z hotelu do Izmiru oraz z miejscowych biur kosztowała około 60 euro od osoby. Do Izmiru droga minęła ekspresowo. Niecałe 45 minut, około 90 km, bez jakiegokolwiek zatrzymywania, szybką autostradą.

Izmir przywitał nas żarem lejącym się z nieba i niebotycznym tłumem wrzeszczących tubylców, przez moment poczułam się jak kiedyś w Indiach. Najpierw sprawdziliśmy, o której mamy autobus powrotny i nie do końca zorientowani w godzinach kursu ruszyliśmy przed siebie.

Przy samym dworcu autobusowym natrafiliśmy na niedzielny targ warzywny, no może nie całkiem warzywny, bo było tam trochę kiczowatych ubrań, butów i podrabianych perfum. Krótki spacer wśród pachnących straganów, degustacja przeróżnych owoców, zrobienie kilku zdjęć, miłe konwersacje z niekoniecznie rozumiejącymi język angielski tubylcami - zajęło nam to około godziny i poczuliśmy, że jesteśmy w Turcji.

Dalej chcieliśmy udać się do centrum i na wielki bazar, ale generalnie nie wiedzieliśmy jak się tam dostać - w rzeczy samej, nasz pobyt w Izmirze nie był zaplanowany i nie bardzo wiedzieliśmy jak się tam poruszać. Za 15 lirów wzięliśmy Taxi i bardzo miły kierowca dowiózł nas do centrum. Trasa około 10 km biegła wzdłuż przepięknego nabrzeża nad Izmirska Zatoką. Nie mając rozeznania w terenie, poprosiliśmy kierowcę, aby na kartce napisał nam nazwę placu, z którego nas zabrał, abyśmy mogli tam wrócić na powrotny autobus. Dogadać się z tubylcami jest bardzo cięzko, bowiem jak mogliśmy się znowu przekonać, nikt z nich nie zna angielskiego. No ale jakoś poszło i dostaliśmy to o co prosiliśmy.

Wysiedliśmy w miejscu o 100 razy tłoczniejszym niż zatłoczona Warszawa w szczycie. Rondo na rondzie, brak pasów, światła nikogo nie obowiązujące, klaksony, wrzaski... o jak my to lubimy. Wreszcie poczuliśmy się jak na prawdziwych wakacjach.

Izmir okazał się miastem na wskroś nowoczesnym i choć jest to trzecie co do wielkości miasto Turcji, nie jest to miasto przytłaczające. Nie zauważyliśmy aby było tu dużo turystów. Turyści traktują Izmir raczej jako bazę przesiadkową, jadąc do nadmorskich kurortów. W mieście tłoczą się głownie tubylcy. Turystów widać za to na nowoczesnym lotnisku i na dworcach. Spacerując po bulwarze Korolon nad zatoką widzieliśmy tylko rybaków, tureckie rodziny wypoczywające i świętujące pod cieniami palm albo handlarzy sprzedających co się da.

Przepięknym deptakiem dotarliśmy do głównego placu w samym sercu Izmiru - Placu Konak z prześlicznym małym meczetem wyłożonym błękitnymi kafelkami. Plac ten trochę przypomina Krakowski Rynek z olbrzymią ilością gołębi i Kościołem Mariackim. Gołębie są tu takie same... łakome, natarczywe, obsrywające co się da, ale zamiast Kościoła Mariackiego na środku placu króluje okazała wieża zegarowa z 1901 roku.

Izmir nie ma wielu zabytków, nie ma ich właściwie wcale... we wielkim pożarze stracił prawie wszystko. Ale metropolia, która powstała na miejsce starego grodu jest przepiękna, nowoczesna z eleganckimi hotelami, restauracjami, oszklonymi drapaczami chmur, których nie widzieliśmy nigdy w innych regionach Turcji. Takie typowe europejskie miasto.

Z placu głównego weszliśmy w jedną z bocznych uliczek i szybko znaleźliśmy się w miejscu, które szukaliśmy - wielkim bazarze - Kemeralty. Nie jest to bazar, który można porównać z bazarem w Stambule, ale 2000 sklepów, straganów i kramów wystarczy aby na jakiś czas minęła ochota robienia zakupów. Jest to labirynt uliczek, tradycji i kiczu. Klimat jaki tam panuje, jest czymś fascynującym, czymś co na długo pozostaje w pamięci. Wchodząc na bazar od razu straciłam orientację nie mówiąc o poczuciu czasu. „Jak dobrze mieć męża przy boku”, ale błądzenie między kolorowymi sklepami, straganami, między kupcami, kafejkami jest fajną sprawą. Kupić tu można było wszystko, od kiczowatych ubrań, taniego obuwia, nie najlepszej jakości globalnej tandety, po tureckie pamiątki czy dywany. Każda uliczka miała swój klimat i zapach. Zapach mielonej kawy, zapach prażonych orzeszków, zapach ziół czy wyrobów skórzanych. Dodam, że bardzo dobrej jakości. I co mnie zaskoczyło, sprzedawcy nie byli tacy natarczywi jak w Egipcie, Indiach czy krajach Afryki. Nie wciskali za wszelką cenę swoich towarów starając się udowodnić, że te właśnie są najlepsze.

Czas mijał szybko. Po zrobieniu zakupów zatrzymaliśmy się w jednej z licznych knajpek na bazarze aby skosztować tradycyjnego kebaba z baraniny za niecałe 3 liry. Kebaby w Turcji jedliśmy nie raz i muszę stwierdzić, że zawsze smakowały inaczej i zawsze były przepyszne. Najadając się do syta udaliśmy się na poszukiwanie wyjścia z bazaru. Jeszce trochę błądzenia i dzięki mojemu mężowi udało nam się dotrzeć nad zatokę przy porcie, gdzie zatrzymaliśmy się jeszcze w jednej z sympatycznych knajpek i zamówiliśmy „okropnie słodką&rdquol kawę „po turecku”. Degustując tą lukrecję, a raczej sącząc przez zęby mogliśmy spoglądać na mężczyzn, którzy przy stoliku obok dokańczali partię niezwykle popularnej w Turcji gry w tarle. Przesuwali po planszy białe i czarne krążki, nie mogłam rozszyfrować zasad tej gry, wydaje się, że jest to coś podobnego do naszych warcabów.

Następna godzinka upłynęła bez pospiechu i nastał czas powrotu. Analizując rozkład jazdy jaki udało nam się wcześniej zdobyć ostatni autobus powinniśmy mieć o 19,30 a przedostatni o 17,30. Nie mając potwierdzenia czy nasz rozkład był aktualny postanowiliśmy zdążyć na autobus wcześniejszy. Została nam niecała godzina, 30 lirów w kieszeni, brak karty bankomatowej (zostawilismy ja w sejfie w hotelu), dolary i euro, których nie było gdzie zamienić (niedziela, a do tego święto bo był dzień wyborów, wiec banki i kantory pozamykane, a żadnego hotelu w pobliżu nie było). Zaczęła się kalkulacja... 20 lirów musi zostać na autobus, 6 na dolmusz z Cesme do hotelu, więc na taxi powrotne pieniędzy nie mieliśmy. Zostało nam 4 liry. Nie wiedząc czy starczy na podmiejski transport zaryzykowaliśmy. Na stopa nikt nie weźmie, o jeździe na gapę zapomnij. Do autobusu wsiada się przednimi drzwiami i na wejściu zaczytuję kartę przejazdową. Z pomocą znowu niekumatego miejscowego i z „bezcenną kartką” od taksówkarza wsiedliśmy do podmiejskiego autobusu i za 3,5 lira na dwie osoby kupiliśmy kartę przejazdową.

Szczęśliwi, że wyliczyliśmy kasę prawie co do grosza, tym razem z pomocą bardzo uprzejmego i o dziwo trochę kumającego po angielsku kierowcy dodarliśmy na dworzec. Widząc, że autobus stoi na peronie i że zbliża się rzekomy czas odjazdu przyśpieszyliśmy kroku, a nawet biegliśmy z jęzorami na brodzie. W zapytaniu o której odjazd, przesympatyczny, opalony misiowaty kontroler biletów poinformował nas, że autobus odjedzie jak będzie pełen ludzi... no i co tam rozkład jazdy. Autobus zapełnił się szybko i za kilkanaście minut, zmęczeni upalnym dniem pożegnaliśmy się z przeuroczym Izmirem.

Szukasz wycieczki? Zobacz nasze propozycje wakacji w Turcji:
Autor: Kasia6555 / 2011.06
Komentarze:
Brak komentarzy.