Gruzja - - relacja z wakacji
Przylot
Adam Październik 13, 2011
Dotarliśmy cali żywi i we wszystkich pięciu kawałkach.
Lot był bez większych problemów, trochę turbulencji, świetny widok burzy z lotu ptaka…
Lipek: mogłeś mnie obudzić buraku!
Na miejscu bez problemów, odebrała nas chyba córka Iriny i jeszcze jeden człek, na 2 auta pojechaliśmy do Hostelu Iriny. Nasz kierowca przez całą drogę użył 2 razy kierunkowskazu.
Michał: Z czego prawie połowę drogi jechał lewą stroną drogi.
Lipek: nasza, chyba córka Iriny, migacz włączała na skrzyżowaniach. Dość szybko jechała, ale na czerwonym stawała. Spodziewałem się czegoś gorszego ;)
Tbilisi wygląda nocą przepięknie. Trzeba będzie wybrać się na zdjęcia nocne. A… i przechodzimy przyspieszony kurs przypominania sobie rosyjskiego…
Woda ciepła jest :)
Lipek: Niezła akcja była na Okęciu, ale to może Adaś przy okazji napisze, bo ja idę spać :p
Pozdrowienia z Gruzji!
Dzień I - Tbilisi
Adam Październik 13, 2011
Dokończę tylko chwilowo o przelocie. Na Okęciu wchodzimy do śluzy, a Nina nagle uznaje, że koniecznie w tej chwili musi nawiedzić WC. Przeszliśmy śluzę i postanowiliśmy zaczekać na nią przy zejściu do autobusu. Za nami ktoś jeszcze się zatrzymał, poprawić plecaki, potem kolejna osoba… i tak 3/4 samolotu stało. Zanim załapaliśmy czemu ci ludzie stoją, minęło chwil parę. Nina przyszła i grzecznie ustawiła się na końcu kolejki (Lipek: co zresztą jest do niej całkowicie niepodobne – od razu widać, że miała słabszy dzień). Gdy załapaliśmy co się dzieje, zawołaliśmy ją i poszliśmy razem z całą wycieczką do autobusu… Widać, jak ludzie reagują…. owczy pęd…
Siedzę właśnie na balkonie u Iriny. Na balkonie jest łóżko i można nawet tam spać. Aczkolwiek 14 stopni w nocy nie zachęca do tego.
Ta część Tbilisi, w której mieszkamy, wygląda na stare miasto. Domy są podniszczone i ogólnie widać, że ludzie nie są zbyt bogaci. Z tego co jednak widzimy, są serdeczni, uśmiechnięci i chętni do pomocy.
Spaliśmy dziś grzecznie do 12 czasu lokalnego. Czyli od 6 to nie jakoś strasznie długo, ale w sumie chyba wszyscy byliśmy wypoczęci. Dostałem od Lipka opiedziel, że nie obudziłem go, by mógł burzę oglądać, ale po prostu jest marudny jak zawsze.
Zeszliśmy do Iriny, porozmawialiśmy na temat naszych planów i chyba zmienimy trasę. Kazbegi na najbliższe 2 dni mają deszczową pogodę, a gdzieś tam jest święto wina… więc chyba tam się udamy. Ogólnie Irina jest bardzo sympatyczna. Daliśmy jej kabanosy, które wyczytaliśmy, że bardzo lubi – ogromnie się ucieszyła. Stwierdziła, że zwykle dzieli się wszystkim co ma, ale kabanosami się nigdy nie podzieli (mówiąc to schowała jej za plecy ;) ). Pokazała nam, gdzie wymienić dolary i gdzie zjeść. Ruszyliśmy w miasto.
Lipek: Rozmowa z Iriną technicznie jest interesująca. Ona mówi mieszanką rosyjskiego z angielskim, wtrącając pewnie gruziński. Rozumiemy jakieś 70% włączając w to gesty. Nawet Michał, co nigdy rosyjskiego się nie uczył daje radę ;). Tylko Nina kompletnie nie kuma :P Odpowiadamy mieszanką rosyjsko-angielsko-polską.
Wymieniliśmy kasę w banku, idąc makabrycznie zatłoczoną ulicą w stronę Kury. Samochody jadą jak chcą, ludzi też pełno. Prawie jak w Indiach…. lecz jednak bardziej cywilizowanie :)
Dotarliśmy do knajpy gdzie jedzenie było przerewelacyne! (Lipek: …i dlatego Adaś nie zjadł do końca :P) Co prawda z małym wyjątkiem, ale takie są koszty eksperymentowania :)
Michał
Dzień pierwszy pobytu w Tbilisi i pierwszy posiłek w restauracji. Nazwa restauracji Shemoikhede Genadsvale. Poniżej ceny i krótki subiektywny opis co to jest i jak smakuje.( w galerii znajdą się zdjęcia potraw)
Piwo , to Michała (3,2 lari /0,4 l). Piwo nie filtrowane co do smaku, bardzo mocny akcent drożdżowy.
Ser Guda (5,5 lari/120g)
Michał: Ser kozi w smaku bardzo ”charakterystyczny”, trudny do opisania lub porównania. (Adam: ponoć śmierdzący – jak dla mnie bardzo ta opinia przesadzona. Słony, wyraźny smak, bardzo mi smakował)
Herbata jaśminowa(1,9 lari)
Chebureki (2,8 lari)
Chebureki – ciasto/placek podawany na ciepło z różnym nadzieniem (ser, pieczarki, mięso). Ciasto bardzo podobne do ciasta francuskiego. Smażony na głębokim oleju.
Adam: Moim zdaniem BARDZO smaczne.
Salguni (6 lari)
Gruzińskie foundue, podawane na gorącej patelni z gruzińskim chlebkiem.
Chicken Kuchmachi (4,5 lari)
Podroby drobiowe z cebulką podawane na gorącej patelni. Bardzo mocno doprawione czosnkiem, natką pietruszki i pieprzem. Co do składu mięsnego zdania są podzielona Lipek twierdzi, że była wątróbka i coś jeszcze. Ja i Adam upieramy się, że w potrawie występowały na 100 % serca oraz płucka. Danie pikantne, w mojej ocenie smaczne.
Adam: wiem, że Lipek potem przeedytuje tego posta i będzie mnie oczerniał, więc od razu napiszę, że nie zjadł do końca, mimo ogromnej pomocy ze strony Michała i mojej.
Chikhirtma (5,7 lari)
Rewelacja ze wszystkich potraw dziś jedzonych - zupa a'la szczawiowa. Może wytłumaczę czemu używam ”a'la”. W momencie podania dostajemy obok ocet (możliwe, że winny), który dodajemy do smaku. Bez octu zupa jest nijaka i rzekłbym ”lurowata”, jednak po dodaniu ”przyprawy” smak zmienia się diametralnie. Prócz szczawiu (którego jest niewiele) jest jeszcze natka pietruszki oraz inna przyprawa (zioło), którego nie jesteśmy w stanie zidentyfikować.
Khashi (5,7 lari)
Mogę o tym powiedzieć stanowczo to była zupa. Do potrawy dostawało sie jako przyprawy mleko i czosnek siekany. Smak jej jest nie do opisania. Po spróbowaniu 1 łyżki podziękowałem. Napomknę, że w zupie pływało: żołądek, kawałek flaka, raciczka jakiegoś zwierzęcia i może coś jeszcze, ale dalej nie obserwowałem co jeszcze wyławia Adam.
Adam: w sumie, spróbowawszy na początku, uznałem, że jest to świństwo pierwszej wody. Właściwie woda z mięsem, bezpłciowa. Po podaniu czosnku (pi razy drzwi główki…) i odrobiny mleka, posoleniu i dodaniu pieprzu, dało się zjeść. Kawałek flaczka się dał zjeść, kawałki mięsa też, z raciczką wystąpiły pewne problemy, z uwagi na to, że w połowie była to kość, a w połowie tłusta breja. Bez przesady, aż tak chętny na eksperymenty nie jestem, zjadłem połowę i podziękowałem. Dało się zjeść, acz widok racicy w zupie może wprawiać w pewne zakłopotanie osoby o słabszych żołądkach :)
Koszt całej uczty to 53,25 lari. Wszyscy wyszli najedzeni i zadowoleni. Uczta nie najtańsza jednak można powiedzieć, że stołowaliśmy się w samym centrum Tbilisi.
Adam: Z drugiej strony na polskie to jakieś 100 PLN, na 5 osób daje jakieś 20 PLN od osoby… Idź gdzieś w Warszawie do knajpy i najedz się po nos za tyle. Da się, ale jest to trudne.
Adam
Wracając z knajpy zaczęło się już robić ciemno i mokro, więc postanowiliśmy zakończyć na dziś zwiedzanie, zakupić produkty spożywcze i inne napoje i wrócić na kwaterę. Odwiedziliśmy sklep spożywczy, gdzie Iwona zamówiła 20 dkg mięsa. 20 dkg było w pierwszym plasterku, który pani jej ukroiła… Po chwili dyskusji, otrzymaliśmy 20 plasterków, co dało 0,5 kilo. Kupiliśmy piwo 2,5 litra, herbatę, kwas chlebowy. We wnęce obok kupiliśmy kozi ser Guda – smaczny i ponoć śmierdzący – mi nie przeszkadza – a słony jest, że hoho!
Co rzuca się w oczy, to ogromna ilość cukierni z ogromnymi tortami. I ludzie na ulicach idący z tortami. Za szybą widać panią, która tworzy coś z niczego, czyli ciacho. Dużo ciacha. Można przylepić się jak glonojad do szyby i patrzeć, a ślinka będzie ciekła...
W kolejnym mikrosklepiku zakupiliśmy pomidory i cytrynę.
Wróciliśmy do hostelu, gdzie Lipek z Michałem poszli spać (jakkolwiek by to nie brzmiało) a dziewczyny zabrały się za plotkowanie. Ja zaś zabrałem z poniższego stolika co trzeba i wyszedłem na balkon pisać powyższą relację.
Dzień II - Tbilisi
Adam Październik 14, 2011
Ustaliliśmy pobudkę na 7:30
Wstaliśmy o 9. Po ustaleniu godziny pobudki, nikt nie raczył jej włączyć.
Zrobiliśmy szybkie śniadanie i pojechaliśmy po auto. Nie do końca wiedzieliśmy gdzie, gdyż mieliśmy tylko adres. A ulica na której wypożyczalnia miała być, ciągnie się z 15 km…
Poszliśmy do metra, znaleźliśmy je nawet bez większych problemów. Zakupiliśmy jedną plastikową kartę wejścia, na 5 osób, nabijając ją od razu kwotą 5 lari. Czyli po 1 lari na osobę. Metro znajduje się bardzo głęboko pod ziemią, jedzie się jak do piekieł. Na azymut wybraliśmy kierunek jazdy metra. Kierunek okazał się prawidłowy… acz mogliśmy jeszcze jedną czy dwie stacje metra dalej pojechać – a tak, to z buta poginaliśmy. Przy kolejnej stacji metra zaczepiliśmy tuchtonów, czy daleko jeszcze. Zadzwonili do wypożyczalni, ustalili gdzie to jest, zawieźli nas na miejsce, nie chcieli grosza zapłaty. Nina z Michałem zostali, gdyż nie zmieścili się do auta. Nie wiem dokładnie co robili, w każdym razie zostali zaproszeni do cukierni, oprowadzeni po całości, widzieli jak robi się ciastka, Nina nawet jakieś ciastka czy bułeczki zrobiła. Na odchodnym dostali chleb, ciastka… grosza nie zapłacili, mimo iż chcieli.
My zaś odebraliśmy dumne auto SG Aurora, płacąc 40 $ za dobę. Nie wyjechaliśmy jeszcze z wypożyczalni, gdy okazało się, iż cały czas działają tylne wycieraczki. 5 chłopa pochyliło się nad autem i debatowało. Po wyłączeniu kluczyków, dalej działało… Na szczęście naprawa okazała się prosta. Odłączenie akumulatora i podłączenie z powrotem. Dzięki temu otrzymałem klucz 10 do odkręcania klem. Stałem się dzięki temu najważniejszym członkiem wyprawy :P. Michał: Tak się jarał tym kluczem, że w ciągu 2 dni go zgubił.
Zatankowaliśmy auto i pojechaliśmy po Ninę i Michała. Następnie udaliśmy się do Mtskhety. Niestety nie było nam dane dojechać. Blokada przy zjeździe do miasta. Pojechaliśmy dalej, wróciliśmy… i znów blokada. Zapytaliśmy policjantów, jak się dostać. Zawrócicie, staniecie przy drodze i przejdziecie się. 500 m albo
5-6 km. Nie był w stanie ustalić sam ze sobą. Zaparkowaliśmy i ruszyliśmy za tłumem. Za tłumem, gdyż trafiliśmy na święto narodowe Gruzji, Matki Boskiej Mtskhetskiej – tak to mniej więcej na nasze brzmiało.
Szło się ze 3 km, między innymi po jakimś wysypisku śmieci… W każdym razie doszliśmy do festynu i znajdującego się obok festynu monastyru, cerkwi…
Przepychając się przez tłum ludzi i żebraków weszliśmy do środka.
Chwilę wcześniej zapakowaliśmy się wszyscy na dzwonnicę. Dopiero na szczycie okazało się, że wstęp jest forbidden. Ok, już wszystko widzieliśmy, więc spokojnie mogliśmy zejść :)
Polansowaliśmy się po miasteczku, bardzo malowniczym, ładnie odnowionym, położonym w wąwozie… rewelacyjne miejsce do zamieszkania na starość…
Osiołek, na wozie z tyłu była rejestracja, żeby w razie czego wiadomo komu wysyłać mandaty z fotoradarów.
Następnie przeszliśmy się przez festyn, oglądaliśmy świetny występ dzieci tańczących gruzińskie tańce… Widać w tych maluchach zacięcie, chęć walki – Typowo Gruzińskie.
Oglądaliśmy wiejskie mordobicie, jeden z zawodników wyglądał na befsztyk – krwisty…
I wróciliśmy do Tbilisi. Kolacje zjedliśmy w restauracji Jaffa Shawarma (czynnej 24h)
KHINKALI - 0,6 lari/ szt.
Pierożki gotowane na parze z różnym nadzieniem (ziemniaczane, mięsne, pieczarki). Najlepsze okazały się z mięsem (wołowina).Ja osobiście nie jestem fanatykiem takich ”wyklejek” więc mi ”obojętne” jednak reszta powiedziała, że są bardzo smaczne.
KHACHAPURI MEGRULI (big) - 9,90 lari
Słynne gruzińskie KHACHAPURI. Pyszny drożdżowych chlebek z różnym nadzieniem, w tym przypadku z serem kozim, bardzo smaczny i bardzo duży, podawany na ciepło, jednak w mojej ocenie pewnie i smaczny na zimno.
ACHARULI KHACHAPURI (big) - 8.80 lari
Inna odmiana słynnego gruzińskiego KHACHAPURI. Ta wersja jest z kozim serem i jajkiem sadzonym w przeciwieństwie do MEGRULI chlebek jest ”otwarty” , serek i jajeczko pływa. Wersja big jest dla 2 osób, w opcji można zamówić rozmiar ”titanic” jednak nie wiem kto lub ile osób podejmie się zjedzenia tego posiłku.
KUBDARI (big) - 7,50 lari
Placek bardzo podobny do KHACHAPURI, jednak mój był z mięsem wołowym mielonym (chyba smażonym), bardzo mocno doprawiony pieprzem. Porcja big jest też duża i samemu trudno ją zjeść.
Koszt całej uczty 51,93 lari czyli na polskie +/- 100 zł => 20 zł na osobę. Ilość zamówionego jedzenia była stanowczo za duża, gdyż wychodząc z restauracji ledwo żyliśmy.
Relację pisałem późno (23.30) przy gruzińskim piwie a'la Desperados (1,7 lari/0,5 l).
Zaszliśmy na kolację, którą Michał już opisał, a potem udaliśmy się do bani.
Bania, to terma. Woda termalna, gorąca i mocno siarkowodorowa o zapachu zgniłych jajek była jednym z powodów przeniesienia stolicy z Mtskhety do Tbilisi. Weszliśmy do środka, za godzinę zapłaciliśmy 30 lari. Płaci się nie od osoby, ale od pomieszczenia. Ile osób przyjdzie, płaci się tyle samo. Woda była ciepła i aż śliska od minerałów pływających w niej. Zamówiliśmy sobie jeszcze masaż, a Michał piwo. Masaż to bardziej peeling czy tam skrub ciała, nie wiem jak to się po metroseksualnemu nazywa, a dziewczyny i Lipek już śpią. Gruzin strasznie szorstką gąbką zmywał wszelki brud… albo zdrapywał, bo było to na pograniczu bólu. Następnie miękką namydloną szmatką mył dokładnie ciało. Michał i ja załapaliśmy się jeszcze na mycie głowy. Jakbym miał jakieś insekty, to zostałyby wydrapane, wraz z resztkami mózgu. Po mnie na masaż trafiła Iwona i mogliśmy oglądać jej piersi, które też były masowane. W sumie nie wiedzieć czemu, najbardziej z tego ucieszył się Lipek, ale może oni mają za mały staż małżeński jeszcze (2 lata?) i zawsze pod kołdrą i przy zgaszonym świetle? Było to fajne i przyjemne doświadczenie. Bania, a nie oglądanie Iwony, aczkolwiek mam wrażenie, że Lipek zaraz się przyczepi do mnie, że sugeruje, że patrzenie na Iwonę nie jest przyjemne… Oczywiście, jest bardzo przyjemne, ale mam swoją żonę i nie mogę przecież oficjalnie pisać, że podobało mi się oglądanie czyjejś półnagiej żony. Można wtedy po pysiu oberwać z obu stron…
Wróciliśmy na spoczynek bez większych problemów. A teraz jest 1 w nocy, więc idę spać, bo ponoć o 7 wstajemy. Nie wiem jaki morderca to wymyślił, przecież to jest urlop podobno, a nie obóz pracy…
Dzień III - Sighnaghi
Adam i Michał Październik 15, 2011
Michał: O dziwo wstaliśmy o planowanej godzinie, tzn. 7:30. Wciągnęliśmy śniadanie, później pakowanie plecaków, krótka rozmowa z Iriną na temat wyjazdu z Tbilisi w kierunku Sighnagi.
Po wrzuceniu plecaków do naszego cuda co sie zowie SG Aurora, okazało się, że bagażnik jest ogromny, w sumie jak całe autko. Zapakowani w tego ”potwora” ruszyliśmy w drogę. Po informacji od Iriny, że mamy jechać w kierunku lotniska i dalej pytać się o drogę, stwierdziliśmy że to nic trudnego - najlepiej pytać policjantów. Niestety za mocno uwierzyliśmy w nasze możliwości ”topograficzne” i w znaki drogowe, co zakończyło się pojechaniem w złym, czyli zgubiliśmy się. Jedyna dobrą rzeczą były widoki.
Po krótkiej rozmowie ustaliliśmy, że jedziemy krótkie odcinki i pytamy kogokolwiek o drogę do Singhahi. Miejsca, w których dopytywaliśmy się o drogę wyglądały tak:
Po kilku postojach i pseudorozmowach, które wyglądały jak symulacja lotu samolotem, trafiliśmy na drogę prowadzącą do Singhahi. Informacja od Iriny, że cała droga powinna nam zająć +/- 2 h się sprawdziła. Cała droga była asfaltowa i całkiem dobra, nawet rzekłbym czasem lepsza niż polskie drogi.
Około godziny 12 trafiliśmy do kwatery poleconej przez Irinę, czyli Davida Zandarashvili. Sama kwatera jest OK. Dostaliśmy osobny pokój z 4 łóżkami więc jako grupa 5-osobowa musimy się ścieśniać.
Parę minut po 12 dojechali Polacy, których poznaliśmy u Iriny. Podczas wspólnej rozmowy ustaliliśmy, że odpuszczamy zwiedzanie Singhahi i jedziemy na festyn, który jest w wiosce oddalonej parę kilometrów od Singhahi. Sam festyn miał być podobno świętem wina, co oznaczało brak chętnych aby prowadzić, więc skorzystaliśmy z transportu Davida.
Proces powstawania glutków, które okazały się mieć nazwę: czurczhela
Na festiwal dojechaliśmy o 13 i nic nie zapowiadało dalszych CIEKAWYCH przygód.
Festyn, jak to festyn, powoli się rozkręcał.
W centralnym miejscu była ustawiona scena, na której miały występować dzieci przebrane w ludowe stroje gruzińskie, śpiewać miał chór męski oraz 3 Gruzinki miały brzdąkać na mandolinach i grać na flecie. Na bokach placu były rozstawione namioty z jedzeniem oraz lokalnym rzemiosłem. Jednak najważniejszą rzeczą całego festynu była machina do pędzenia gruzińskiego bimbru czyli czaczy. Czacza jest robiona z resztek winogron, które pozostały podczas produkcji wina, paliwo to ma moc minimum 60 % lub więcej.
Adam: Zostałem wrobiony w pisanie dalej. Festiwal jak festiwal, przyjechaliśmy za wcześnie, jeszcze trwały przygotowania. Siedzieliśmy na palącym słońcu lub na własną rękę kręciliśmy się wśród stoisk. Nina dopadła stoisko z ciastkami, gdzie na zapleczu robili chaczapuri.
Jak będzie jej się chciało, to opisze to. Po jakiejś godzinie dopadliśmy maszyny do pędzenia czaczy. Jedna wielka beczka pyrkała na ogniu, druga z wodą robiła za chłodnicę.
Do wiaderka wkopanego w ziemię miał spływać płyn. Akurat gdy tam byliśmy zaczęło lecieć. Robiłem temu zdjęcia, więc starszy bimbrownik nalał kieliszek i podał mi. Kieliszek… ta literatka miała, wedle naszego znawcy, Michała, minimum 100 ml, jak nie więcej.
Wypiłem duszkiem, strzepnąłem resztkę na ziemię… Gruzin był usatysfakcjonowany. Było to prawdziwe paliwo lotnicze. Mocy miało to później 60 %, na początek wolę nawet nie wiedzieć. Następny w kolejce był Lipek. Też wypił i też uznał, że bardzo smaczne. Poszedłem po Michała, i gdy wracałem z nim, dostałem kolejną szklaneczkę. Michał po wypiciu uznał, że musi zapalić… Ale nie wie, czy może przy czymś takim używać otwartego ognia. Następnie wróciliśmy oglądać występy taneczne.
Dzieci i młodzież w strojach ludowych tańczyły i wyglądało to bardzo fajnie. Lipek marudził, że brak synchronów, ale Lipek to znany malkontent. Filmy z tańców będą po naszym powrocie. Nina uznała, że też spróbowałaby czaczy. Zaprowadziłem ją… i dostałem kolejny ”kieliszek”.
Nina wypiła cały bez zająknięcia, co wzbudziło sympatię szefa bimbrowników. Powiedział, że ”Bóg lubi 3, bo są 3 osoby boskie…” więc wypiliśmy kolejne 2 kieliszki. Tak więc w krótkim czasie organizm przyjął do siebie jakieś 0,5 litra alkoholu 60 %… Wróciliśmy pod scenę, gdy Nina stwierdziła, że potrzeba czymś to zagryźć, a peklaczek stojący naprzeciw będzie idealny.
W ogromnym słoju mieszkały ogórki z papryczkami chili. Najpierw miałem kupić 2, ale przyszedł Michał i zrobiły się 3. Lipki machały, że też chcą, więc wzięliśmy 5, z czego ostatniego Nina łapała ręką ze słoja, bo nie mogła się doczekać. Zapłaciliśmy za to 4 lari. Był świetny w smaku. Jednak głód dał się we znaki i żona wysłała mnie po chinkali. Niestety nie było gotowych, więc zainteresowałem się chlebkami, robionymi w piecu, prawie jak indyjskie nany w piecu tandoori.
W tym momencie przybiegł Michał zaaferowany, że trafił na suprę.
Zaciągnął mnie tam ze słowami – ”zabierz mnie stąd, bo to się dobrze nie skończy”. I ciągnął do stolika, przy którym biesiadowało 6 Gruzinów. Przyjęli nas serdecznie. Nie, źle. Tego nie da się opisać. Dostałem w łapy sztabę z grillowanym mięsem, zielonego marynowanego pomidorka, chlebek, kubeczek 0,5 l wina nalanego z kanistra 20 l… i jeszcze coś… Brakowało mi rąk.
Uściski, przedstawianie się, kolejne uściski, toasty na stojąco, toasty na krzesłach… I Michał mówiący ”chodźmy stąd, zanim będzie za późno!”
Niestety było już za późno, dania znikały, pojawiały się nowe. Szpada z mięsem się skończyła, gdy chciałem ją odłożyć, dostałem nową z mięsem, pełną, Lipek tak samo. I do dna wino! Wszyscy to bracia, przyjaciele… W życiu czegoś takiego nie widziałem. Gdy czytałem u Mellera, nie do końca wierzyłem. Uznałem, że poruszał się w innym środowisku, w dawnej Gruzji, że teraz nie ma szans czegoś takiego doświadczyć. Byłem w głębokim błędzie. W związku z tym, relację z późniejszej pory znam tylko z opowieści… Gruzja to szalony kraj :)
Impreza trwała w najlepsze, toasty, śpiewy, nowe potrawy. Pojawiła się kolejna grupa Polaków, których wcześniej spotkaliśmy i też się przyłączyła. Impreza trwała do zmierzchu. Tu nastąpił pewien zgrzyt, gdyż jakiś łobuz chciał od nas za dowiezienie do kwatery 50 lari, a chwilę wcześniej Michał z nim uzgodnił 20. Zadzwoniliśmy do hostelu i właściciel przyjechał po nas. W czasie schodzenia po schodach było małe bum, Michał podtrzymujący na duchu Lipka, który miał alternatywną drogę do domu, nie utrzymał biedaka i sturlali się w dół. Lipek wyszedł mniej więcej cało, Michał krwawił z nogi jeszcze 12 h… ogólnie nic mu się nie stało, ale teraz mamy powód, żeby się z Lipka nabijać. BTW Lipek dalej nie może przeżyć masażu Iwony, że pokazywała ”cycki”. Nina, Iwona i Michał poszli jeszcze na górę na kolację, gdzie zagadali gromadę Izraelitów, wypili wino, czaczę i inne takie, natomiast Izraelici podprowadzili im arbuza.
Edycja do Supry- By Michał
Ogólnie impreza była udana. Zgubione zostały Lipka okulary, ale w zamian zabrali komuś bluzę polarową :) Bluzę oddaliśmy w hostelu, a okularów do dziś nie odnaleźliśmy, więc jednak straty przewyższają zyski.
Adam: Chciałbym zaznaczyć, że wszelkie kalumnie w moją stroną są czczym wymysłem i podłymi potwarzami!
Jako że Nina i ja obiecaliśmy sobie dodać komentarz do Adama relacji spełniam naszą obietnice. Supra była imprezą całą gębą, tyczyło się to Gruzinów oraz Polaków. Skupmy sie na dwóch panach czyli Grześku oraz Adamie. Obydwaj bardzo, ale to bardzo mocno bronili honoru polskości, pijąc każdy kubek do dna. Dodając do tego czaczę wypitą wcześniej w ilości bardzo dużej, można było przewidzieć zbliżający sie koniec.
Teraz parę słów o mnie: ja zachowałem względną trzeźwość umysłu, a było to spowodowane tym, że nie jestem fanem wina i za dużo go nie wypiłem, wolałbym czaczę, jednak gospodarze supry czaczy nie mieli. W sumie to chyba i dobrze, bo trzeci ”neptyk” by dobił dziewczyny.
Sama supra jest naprawdę czymś niezwykłym. W swoim życiu zaliczyłem mnóstwo imprez, festynów itp. rzeczy, ale to ”coś” jest trudne od opisania, mnóstwo jedzenia, które jest donoszone co chwilę i nawet nie wiem od i przez kogo, wino które jest donoszone karnistrami (dosłownie) oraz te toasty i rozmowy, których ilość decybeli jest porównywalna do ”ztjuningowanych” fur polskich dresików.
Supra zakończyła się jak zapadał zmrok czyli +/- 19.00. Największym problemem było załatwić transport do Singhaghi z dwoma panami, których nogi były z waty.
(Lipek: to nieprawda, w tym czasie jeszcze żwawo (a nawet zbyt żwawo zdaniem Iwony – ulicą jeździli Gruzini) biegałem, w przeciwieństwie do Adama, który zwisał z murku :P)
Adam: chyba lepiej wisieć na murku, niż biegać jak dziecko z ADHD?
Tu wielki ukłon dla naszego gospodarza, który przyjechał po naszą grupę na 2 fury i zawiózł nas do kwatery. Adaś grzecznie poszedł spać i z nim temat kończmy, problem wystąpił z Grzegorzem, który był mniej sterowny niż nasze autko a musieliśmy go sprowadzić 2 piętra niżej, gdzie w połowie drogi brakowało poręczy. Pierwszy odcinek pokonała Nina i było OK, w drugiej części odezwał się we mnie prawdziwy facet, co poskutkowało odebraniem Grzesia i próbą sprowadzenia go do pokoju. W połowie drogi Grześ poczuł do mnie ”miętę” i zaczął sie tulić. Po krótkiej reprymendzie mieliśmy ruszyć dalej, niestety Grześ zapomniał podnieść nóżki i runęliśmy w dół. Tu będę bronił mojej wersji, że gdybym nie ”przyjął go na klatę”, Grześ dorobiłby się kontuzji pleców, której bardzo mocno nie chcemy. Cała akcja zakończyła się średnią ”ałką” na piszczelu, która powoli sie goi. Grześ udał się tam, gdzie król chodzi piechotą oddać to, co zjadł na suprze a Adaś spał już na dobre w pokoju.
Lipek: według relacji świadków całkiem dobrze szło mi z Niną, a Michaś wlazł między czaczę a zakąskę. Ninuś sprowadzał mnie powoli, a Michaś chciał załatwić sprawę szybko. Za co zresztą ja pewnie chciałem mu podziękować, a ten brutalnie mnie odrzucił ;-). Nie mniej jednak pewnie jakaś racja w tym jest, że Michał jest duży i miękki, co zapewne zamortyzowało mój upadek. Dziękuję Michał!
Adam: A widzisz? A ja kulturalnie zszedłem po tych schodach, SAM, położyłem się jak biały człowiek, a nie jakieś dziwne rzeczy robiłem.
Ja, Nina i Iwona poszliśmy na kolację, która była bardzo spokojna w porównaniu do supry. Nina szalała w rozmowach z Narodem Wybranym, Iwona słuchała a ja piłem czaczę i wino z Polakami i resztą ludzi, którzy grom wie skąd pochodzili.
Dzień IV - Sighnaghi
Adam Październik 16, 2011
Ranek ciężkim był. I to nawet nie ze względu na dzień poprzedni. W nocy Michał dał koncert. Chrapanie słychać było chyba w Tbilisi. Iwona zmrużyła oczy może ze 2 razy i to na chwilę. Lekko przestał koło 3 w nocy… Ile razy się nawstawaliśmy, tłukąc go po głowie, usiłując przekręcić na bok i inne takie. Walnięcie poduszką skutkowało ciszą na jakieś 30 sekund. Lipek ponoć nawet wtykał mu palce do nosa, ale Michał przełączał się na zasilanie awaryjne i oddychał przez usta. Zjedliśmy śniadanko i w większości udaliśmy się w miasto. W większości, gdyż Michał został kurować nogę. Miasto jest bardzo ładne. Małe, położone na wzgórzu, więc chodzi się w górę i w dół.
Na szczycie wzgórza znajduje się kościółek i wieża nad nim, na którą można wejść – widok jest naprawdę fajny.
Można posiedzieć i odpocząć. Spaść też można, ale jakoś nie chciało nam się. Łaziliśmy długo i namiętnie, bo coś ze sobą trzeba było zrobić. Usiedliśmy przy stolikach przy murze (2,5 km albo 4 km obwodu – zależy od przewodnika). Niestety w knajpie, w której byliśmy nie dostaliśmy piwa, na które mieliśmy (Lipek) ochotę. Potem towarzystwo wlazło na górę przejść się po murach, a ja wróciłem do Michała.
Zanim wróciłem, pomogłem jeszcze staruszkowi nieść wiadro z pomidorami, za co dostałem pomidora i wino.
Było jeszcze wcześnie, więc zabraliśmy się do auta i pojechaliśmy do pobliskiego Bodbe Convent. Zerknęliśmy na szybko na kapliczkę i poszliśmy do świętego źródełka.
Dopiero jak schodziliśmy w dół, po ponad 30 minutach, ostrym zejściem, Iwona przyznała się, że to ma być 800 m. Chyba w pionie… szliśmy i szliśmy, nienawidząc Lipków. Doszliśmy do małej kapliczki, gdzie za szmatą odbywały się rytualne kąpiele.
Ludzie wchodzili do czegoś w rodzaju studni, pełnej zimnej wody. Tam też widzieliśmy krasnoluda, a wedle innych źródeł Rumcajsa. Zdania są podzielone, załączamy zdjęcie.
Podejście z powrotem było straszne. I znów nienawidziliśmy Lipków. Ledwośmy się wdrapali.
Wieczorkiem zaś była kolacja, na której podpadła nam parka z Niemiec, ale to inna historia. W każdym razie pozbyliśmy się ich z naszego stolika. Helga strzeliła focha, że niby ich przeganiamy, a my byliśmy wściekli, bo już 3 raz szliśmy na kolację i nie było dla nas miejsca, teraz miało być i jak nas prowadził już do stolika gospodarz, to Helga z Rajmundem prawie biegiem przylecieli i zajęli miejsce… grrr… na szczęście gospodarz ich przesadził, ale foch Heldze pozostał. Jak się ma klimakterium to powinno się brać tableteczki na uspokojenie czaszeczki. Po kolacji Rajmund lekko przesadził z czaczą i usiłował coś się przypierdzielać, ale został zignorowany. Potem grzecznie poszliśmy spać i tej nocy Michał nie chrapał.
Na cześć niechrapiącego Michała, hip-hip, HURA!
Dzień V - Dawid Gareja
Adam Październik 17, 2011
Wstaliśmy skoro świt koło 7. Wciągnęliśmy śniadanko. Helga na uprzejme pytanie Lipka, gdzie podział się jej mąż, zamamrotała pod nosem coś o Polakach i poszła w cholerę. Coś jej gdzieś. Zapakowaliśmy się do auta i ruszyliśmy w drogę. Prowadziła Iwona z gruzińską fantazją, ale niestety używała kierunkowskazów, i nie wyprzedzała jak nie było nic widać. Ale jeszcze się wyrobi… jechała 120km/h.. i to sporo czasu, zwolniła, ale tylko delikatnie, jak skończył się asfalt. Dopiero zareagowała na głośne krzyki z tyłu, że nie wiezie pyr czy innych kartofli, a ludzi, bo lataliśmy po całym aucie.
Dojechaliśmy do Dawid Gareji bez problemów. Krajobraz, który nam się ukazał był przepiękny. Bardzo surowy, niemal księżycowy, ale kolory ziemi, lekkiej czerwieni, gdzieniegdzie błękitu – rewelacja.
Michał, ze względu na nogę, zrezygnował ze wspinaczki, wszedł z nami tylko do Lawro, zespołu klasztornego.
My zaś podreptaliśmy w kierunku grot, czyli Udabno ze względu na brak koncepcji kierunku, gdyż oznakowanie było kiepskie, rozdzieliliśmy się. Lipki z Niną poszli niższą ścieżką, a ja - jak jakiś kretyn - polazłem drogą dla orłów… Nadyszałem się jak świnia, ale dotarłem do szczytu.
Ukazał się widok na Azerbejdżan. Kompletnie inny widok – płaskie stepy – szok po prostu.
Znalazłem drogę w stronę, w którą poszli LipkoNiny i jak ranna kozica pomknąłem w tą stronę. Dysząc jak lokomotywa… Gruzin pokazał mi wejście do największej jaskini, której sam bym raczej nie znalazł.
Wysłałem SMS, że jak za 15 minut ich nie spotkam, to zawracam. Chwilę później z góry słyszę głos Iwony – ”OOOO Adam tam jest!”
Okazało się, że poszli przez jakieś krzaczory i długo im zajęło. Zaprowadziłem ich do jaskiń, zobaczyliśmy freski, fresk ostatniej wieczerzy i dalej podreptaliśmy drogą, którą ja przyszedłem.
Zeszliśmy na dół, gdzie czekał już lekko wściekły Michał, bo daleka droga przed nami była.
Pojechaliśmy na Kazbegi. Dojechaliśmy do Tbilisi, skręciliśmy na obwodnicę. Na mapie gruba czerwona linia. Momentami przypominało to drogę, a momentami jechaliśmy 10 na godzinę po tłuczonych kamieniach. Michał wyprowadził nad bezbłędnie na kolejną drogę, już za Tbilisi, na Kazbegi i pojechaliśmy żwawo.
Droga była naprawdę niezła. Do pewnego momentu. Gdy zaczęła piąć się ostro w górę, asfalt się skończył. Dookoła majestatyczny Kaukaz, wysokie góry… a w pewnym momencie dojechaliśmy na wysokość niektórych szczytów.
Przełęcz była na ponad 2000 metrów. Następnie zjechaliśmy w dół. Zaczęło się ściemniać. Okazało się, że jak tylko zjechaliśmy z przełęczy, droga poprawiła się. Około 19 dojechaliśmy na kwaterę…. Na miejscu zjawiliśmy się o 19 więc zaczniemy od kolacji:
chleb – niestety komercyjny tzn. w sumie taki jak w Polsce, a szkoda,
sałatka warzywna – skład to świeży ogórek i pomidor, natka, kolendra oraz coś, co ma posmak anyżu - tu nie jesteśmy zgodni czy to przyprawa, czy też dodany jest koper włoski (fenkuł),
ser biały – ichni, mogę powiedzieć, że prawie identyczny do tego, który jedliśmy u Davida,
zupa – nie wiem jak ją nazwać. Jak się pytaliśmy gospodyni jak sie nazywa, powiedziała, że nie ma dokładnej nazwy, jednak gotuje się ją tylko tu w rejonach Kazbegi. Baza zupy to rosół, do którego dodawany jest standardowy pakiet ziół (natka, kolendra oraz majeranek), na koniec lekko zabielona śmietaną. O dziwo, w zupie prócz ziemniaków pływał też makaron, pierwszy raz coś takiego jadłem.
Adam: Na pytanie, jak nazywa się ta zupa, padła odpowiedz ”eee? zupa!” Woda, zioła z własnego ogrodu ziemniaki, makaron – bardzo proste a bardzo bardzo smaczne.
Lobio 1 – identyczne lobio jak u Davida, jednak tu dodatkiem było mięso mielone. Nadal ta potrawa mi nie podchodzi.
Adam: Mi też.
Lobio 2
Papryka faszerowana – dwie rzeczy, które różniły tą potrawę od standardowej. Farsz całkowicie mięsny oraz nie wiem czy specjalnie czy też nie, spora część gniazda z nasionami była w środku.
Faszerowana papryka
Dzień VI - Kazbegi (Stiepantsminda)
Adam Październik 18, 2011
Ziew. Spało się średnio. Łóżko było paskudne jak mało kiedy. Obudziłem się skoro świt i czekałem do prawie 10, aż Lipki swe kupry podniosą. Zjedliśmy śniadanie, które Michał określił jako najlepsze w ciągu całego pobytu w Gruzji. Po śniadaniu wyszliśmy na taras, zapoznać się z pogodą. Była całkiem niezła. Wyszedł gospodarz i chwilę opowiadał nam o miejscowości i górach. Okazało się, że nazwa Stepantsminda to powrót do poprzedniej, pierwotnej nazwy, sprzed pobytu tu ”zaprzyjaźnionych” Rosjan. Ustaliliśmy, że na szczyt, na którym znajduje się Tsminda Sameba wjedziemy autem. Wejście to 1,5 h, więc zaoszczędzimy prawie 3h. Zapakowaliśmy się do samochodu i pojechaliśmy w drogę. Mieliśmy o tyle dobrze, że nocowaliśmy za Stepantsmindą – w Gereti. To małe osiedle znajduje się na drodze na szczyt. Po przejechaniu 500 metrów uznaliśmy, że czas najwyższy włączyć napęd 4×4. Wysiedliśmy, przełączyliśmy scyzorykiem na kołach co trzeba było przełączyć i Iwona pomknęła w stronę szczytu. Z jednej strony przepaść, z drugiej skała, zakręty o 360 stopni… fajnie było. Z tylnego siedzenia pomrukiwał Lipek, usiłując udzielać inteligentnych porad.
Nina zamknęła oczy i usiłowała włączyć pozytywne myślenie. Nagle, zza zakrętu wyłonił się nieoficjalny symbol Gruzji - Tsminda Sameba. Maleńki kościółek, na wysokości ponad 2200 metrów, malowniczo usytuowany na tle Kaukazu. Kolejna rzecz tu, która robi wrażenie. Symbolem Gruzji i Gruzinów została z bardzo prostego powodu – pokazuje jaką siłą i determinacją trzeba się wykazać, by zbudować coś takiego w tak niedostępnym miejscu.
Na szczycie wiało, jakby głowę chciało urwać. Może i chciało.
Gdy już napatrzyliśmy się z daleka na kościół, podjechaliśmy pod niego, razem z kilkunastoma jeepami, które akurat nadjechały. Kościółek jest mały i całkiem fajny, acz Nina tego zapewne nie widziała, gdyż spotkała grupę Polek i przegadała z Nimi cały tabun czasu.
Lipki postanowiły zdobyć jeszcze jeden szczyt, Michał raźno podreptał za nimi. Co prawda do lodowca było 3 godziny drogi, ale postanowili zobaczyć co widać za kolejną górką. W tym momencie Ninie włączył się syndrom bohatera i postanowiła pojechać naszą Aurorą do domku, który było widać za górą. No bo przecież też chciałaby pojechać po bezdrożach. Po przejechaniu dość sporego odcinka zaczęła jednak pluć sobie w brodę, a ja zacząłem się zastanawiać, że chyba mnie coś trafi jadąc taki kawałek na wstecznym… bo nie było widać miejsca, gdzie można byłoby zawrócić. Na szczęście dla Niny, z fotala kierowcy nie było widać, jak blisko urwiska jedzie. Znaleźliśmy miejsce do zawrócenia i dzielnie zawróciła. Wróciliśmy żywi i cali na miejsce, z którego ruszyliśmy. Żywi, cali i w przypadku co poniektórych mokrzy, spoceni i ze zmęczonymi łapkami od kręcenia kierownicy. Ale za to była szczęśliwa jak dziecko.
Najpierw z góry wrócił Michał i oznajmił, że Lipki poszły sprawdzić, co kryje się za kolejną górą. Potem, po dłuższym czasie wróciły Lipki, zadowolone, że wlazły na 2520 metrów, czyli wyżej niż Rysy. Po czym marudzili, że to w sumie niewielki wyczyn, bo byli już na ponad 5000 metrów. Zjechaliśmy do miejscowości, gdzie nocowaliśmy, gdyż Nina uparła się kupić kartki pocztowe i wysłać je ludziom.
Poszukiwania trwały dobrą godzinę, co na miejscowość mającą 50 domów jest dość niezłym rezultatem. W każdym razie poczta, która podobno miała być otwarta 24 h, była zamknięta. Udało się znaleźć pocztówki w jakimś dziwnym sklepiku… rok wydania zapewne 1970, wyblakłe i paskudne straszliwie. Zrezygnowaliśmy i wróciliśmy na kwaterę, zakupiwszy jeszcze wino.
Po tym nastąpił czas wolny w grupach. Ja z Lipkiem grupowo spędziłem czas w łóżkach (oddzielnie), Michał klikał relację, a dziewczyny grały w karty. Kolacja była wraz z Narodem Wybranym.
Jutro jedziemy w kierunku Wardzi… 400 km… zobaczymy jak będzie…
Dzień VII - Kazbegi (Stiepantsminda) - Wardzia
Adam Październik 19, 2011
Śniadanie było podobne do wczorajszego. Zebraliśmy się dość szybko i Aurorą pognaliśmy w stronę Tbilisi. Prowadził Lipek, więc gdy asfalt się skończył i wjechaliśmy w góry, my, biedacy na tylnym siedzeniu odczuliśmy to najbardziej. W relacjach ludzie pisali, że przez tunele nikt nie jeździ. I taki był fakt. Zastanawiało nas, dlaczego? Lipek, niepokorna dusza podjechał pod wjazd do jednego i się zatrzymał. Jedziemy? Eeee…. nooo nieeeee wieeeeeeem? JEDZIEMY! Padła komenda z tyłu auta. Lepiej wracać na wstecznym, niż pluć sobie w brodę, że nie spróbowaliśmy.
Lipek: Yeah!
Lipek: Dla potomnosci – nie wszystkie tunele są przejezdne!
Pojechaliśmy. I okazało się, że droga w tunelu jest lepsza, niż obok. Jadąc na przełęcz udało nam się wyminąć ciężarówki wiozące rury. Jedna ciężarówka, jedna rura. Taki rozmiar, że nasza Aurora weszłaby do środka. Przed szczytem przełęczy znaleźliśmy coś, co pojawia się najczęściej na zdjęciach tego miejsca. Naciek z jakiegoś materiału, wyglądający na śliski jak szkło. Po wejściu na niego, okazało się, że jest chropowaty tak mocno, że można po nim biegać, tańczyć stepować i
robić inne rzeczy.
Lipek: Jakie? :P
Zapakowaliśmy się do auta i pojechaliśmy na szczyt wzniesienia. Pogoda była tak kijowa, że jedynymi osobami, które wychyliły nos z samochodu była Iwona i Grzesiek. Nic ciekawego nie znaleźli. Zjechaliśmy zatem w dół. I oczom naszym ukazało się dziwactwo. Przy skarpie, stało wybudowane okrągłe coś. Wysokie na jakieś 6 metrów, z punktami widokowymi, z malunkami w środku. Było to tak nierealny widok, że uznaliśmy, ze wykonać mogli to tylko Gruzini, albo Rosjanie…. Połaziliśmy po tym ustrojstwie chwilę i zabraliśmy się za pakowanie do auta.
Lipek: Czegoś tak nierealnego chyba nigdy nie widziałem. Pijany bohomaz naćpanego misia koala w środku pasma gorskiego… Szok!
Wyprzedziła nas jedna z ciężarówek z rurą. Jechaliśmy chwilę za nią, patrząc, jak na centymetry mieści się w tunelu, na centymetry mija auto z naprzeciwka, które wyprzedza kolejny Gruzin z ułańską fantazją. Albo ułan z gruzińską fantazją…
Po drodze zajechaliśmy jeszcze do twierdzy Ananuri. Aktualna cerkiew nie jest zbyt rewelacyjna, ale stara jest świetna. Ogólnie miejsce na 15 minut, ale Lipek jak zwykle wlazł na wieżę. Jak tylko można na coś wleźć, wysoko, to wlezie…
Michał: a jak jeszcze by tam wybudował cerkwie to byłby Gruzinem .. tfu sorry, nie może być Gruzinem, pić nie potrafi :)
Lipek: A jak! ;)
Przez jakieś kolejne 100 km pogoda nie była zła, ale później, gdy jechaliśmy ”autostradą” zaczął padać deszcz. Wyprzedzaliśmy na trzeciego, czwartego, bez świateł, bez kierunkowskazów… Lipkowi zabrakło jedynie gruzińskiej szabli i konia… po jakimś czasie jednak znużyło go to i zaczął robić to, co reszta auta, czyli przysypiać. W pewnym momencie uznał, że ma dość i posadził mnie za kierownicą. Okazało się, że jazda po gruzińsku jest bardzo zaraźliwa. Jak nie używa się kierunkowskazów, to się wygodniej wyprzedza… Michał doprowadził nas do Wardzi bez jakichś większych problemów, ja też dowiozłem wszystkich w miarę cało. Wardzia jest małą miejscowością… kilka domów przy rzece i kilka rozrzucone po wzgórzach (Lipek: kilka to za dużo powiedziane. Bardziej pasowałoby słowo: trzy). Zajechaliśmy do czegoś knajpopodobnego przy samej rzece, zapytać o nocleg. Przed knajpą stał pop, dwóch kolesi, a na stole leżała dubeltówka, pamiętająca bardzo odległe czasy. Widok ciekawy. Dowiedzieliśmy się, że zanocować możemy w restauracji po drugiej stronie, która została przerobiona na hotel, a u nich możemy zjeść. W hostelu wytargowaliśmy z 30 na 25 lari za osobodobę. Dopiero później uznaliśmy, że trochę zimno jest… Pokoje nie miały ogrzewania. Gospodyni obiecała napalić w kominku, a my podreptaliśmy coś zjeść. Sprawy kulinarne pominę, bo nimi zajmuje się Michał, napiszę tylko, że zamówiliśmy 4 szaszłyki, a dostaliśmy 2 miseczki z mięsem, małe – to był jedyny zgrzyt, bo jednak dość mała to była porcja… w czasie naszego pobytu w knajpie, przez drzwi wpadł Czech. I od drzwi zaczął trajkotać, że my Polacy, a on od 10 dni z 3 Polkami jeździ, ryjok mu się nie zamykał, bardziej niż Ninie (Lipek: Nigdy nie sądziłem, że ktoś może gadać więcej od Niny! A tu proszę, Nina odpadła w przedbiegach a Czech nadawał w trzech językach na raz!). Zamówił ziemniaczki i basen. Ja chwilę wcześniej usiłowałem zlokalizować gorące źródła, o których ktoś pisał, ale nie mogłem. Okazało się, że płaci się 2 lari za osobę, dostaje sie klucz do rozpadającej się szopy i tam można się moczyć. Lipek, który pakuje się gdzie tylko może, wszędzie wlezie, wykazał się sceptycyzmem, ale został zignorowany. I słusznie, jak się okazało. Przebraliśmy się, zabraliśmy wino i poszliśmy do rudery.
A w ruderze, był…. basen, wielkości jakieś 4 m na 6 m gdzie moczył się Czech, trzy Polki i pop. Woda parowała. Powietrze zimne jak cholera. Rudera taka, że ledwo się trzyma, części dachu brak…. Nie namyślając się długo, wskoczyliśmy do środka i wypiliśmy za Gruzję i za spotkanie i za co było tylko można wypić. Nie da się tego uczucia opisać, kiedy na końcu świata, w rozpadającej się ruinie, siedzisz w basenie z ciepłą wodą, ze dwa razy cieplejszą od otoczenia…
Niesamowite uczucie. Brud, syf, dziury w ziemi, w deskach… a my się pluskamy. Mieszanka języków, polski, czeski, angielski, gruziński… Dziewczyny od 3 miesięcy podróżują, ostatnio zrywały winogrona w okolicach Telavi, teraz przyjechały tu, wcześniej były na Bałkanach, w Azerbejdżanie i gdzie tylko oczy je poniosły. A my mamy tylko 2 tygodnie urlopu… Zostaliśmy sami, dziewczyny zgubiły buty w potoku, ale je znalazły… a nam został basen i rozpadająca się szopa. Moczyliśmy się dalej i jak już nasze dłonie przypominały dłonie utopca, postanowiliśmy wyjść. Dziewczyny coś marudziły, że zimno, a my z Lipkiem postanowiliśmy wziąć przykład z popa i polewać się gorącą wodą wpadającą do basenu ze szlaucha.
Był to bardzo dobry pomysł. Po tym było nam tak ciepło, że moglibyśmy wracać do hostelu tak, jak wyszliśmy z basenu. Jednak postanowiliśmy się ubrać. W kompletnych ciemnościach, rozświetlanych jedynie światłem 2 latarek wróciliśmy na nocleg (Lipek: Podobno było 7 stopni C :) ). Ja poszedłem grzecznie jak aniołek spać, a Michał z Lipkiem udali się na górę zakupić trochę paliwa rakietowego zwanego czaczą.
Lipek: Czacza nie była zła (10 GEL/litr), ale ta na suprze zdecydowanie lepsza. Dziewczyny dzielnie nam towarzyszyły przy dość ohydnym winie za tą samą cenę – co za strata pieniędzy! Przylazł Czech Mirek, poczęstował swoja czaczą, posiedzieliśmy sam nie wiem do której, ale poszliśmy w miarę grzecznie spać koło dwunastej.
Michał: Czacza od Mirka była chyba najlepsza jaką piłem, na dodatek nie była robiona z winogron, tylko z czegoś, co Mirek nie potrafił nam wytłumaczyć. W sumie co za różnica, mocna była i ryjoka nie wykręcała.
Dzień VIII - Wardzia i droga do Batumi
Adam Październik 20, 2011
Wstaliśmy skoro świt o 8. Doprowadziliśmy się do względnego porządku i wyciągnęliśmy z bagażnika naszego wspaniałego auta stary chleb, a właściwie wyrób chlebopodobny oraz stare kabanosy. Chlebek był w miarę ok, jak na 2 dni jazdy w bagażniku (albo 3, nie chce mi się liczyć – jak jechaliśmy do Stiepantsmindy to kupiliśmy) oraz kabanosy, kupione też tego dnia. Kabanosy trochę zaszły solą, tłuszczem czy czymś takim, ale zostały szybko umyte zimną wodą (ciepła wyszła wieczorem i do dziś nie przyszła) oraz wytarte krajowym papierem toaletowym. W międzyczasie przytarabanił się mały kociak i drąc przeraźliwie japę wskoczył na stół. Miękkie serce, twarda dupa, czyli Iwona dała sobie porwać jednego kabanosa. Kabanos był wielkości kota mniej więcej… Iwona to przemyślała i wyrwała mu, żeby się nie przejadł, ale ogólnie skoro sobie wywalczył, to dostać musiał. Przyczłapał się starszy człek i oznajmił, że ciepłą wodę zakręcił wieczorem i rano zapomniał ”odkluczyć”. Odkluczenie niewiele dało, bo dalej nie leciała ciepła woda. Pojawiła się szefowa, lekko speszona brakiem ciepłej wody zaproponowała nam herbatę. Chcieliśmy tylko wodę – nalała nam 5 naszych wielkich kubanków wody i zniknęła. My zaś wyciągnęliśmy swoją herbatę, swój cukier i przystąpiliśmy do konsumpcji. W miarę odrobinę podjedliśmy i zebraliśmy się do wyjścia.
Michał: To było najgorsze śniadanie jakie jadłem w Gruzji. A oto jego skład: kabanosy => +/- 3 dni składowane w bagażniku, chleb => +/- 3 dni składowany w bagażniku, ser => +/- 5 dni składowany w bagażniku. Po prostu pychota.
Zapłaciliśmy za nocleg, a właścicielka sama z siebie oddała nam 20 lari, za brak ciepłej wody – a nawet nie marudziliśmy nic (Lipek: No, trochę pomarudziliśmy ;) ). A na zewnątrz zaczął siąpić deszcz… Przejechaliśmy na drugi brzeg rzeki, jakieś 200 metrów na parking przed skalnym miastem. Wynajęliśmy przewodnika za 15 lari. Prawie fajnie, ale przewodnik był dwujęzyczny. Gruziński miał opanowany oraz rosyjski. Nina, która stwierdziła, że ni w ząb nie rozumie tego języka, została zapewniona przez Iwonę, że będziemy starali się coś tłumaczyć. Ninuś usiłując błysnąć swoim nieznanym rosyjskim zapytała, czy przewodnik jest samochodem (Lipek: zapytała, czy jest maszyną a maszina to po rosyjsku samochód. Sprzedawca biletów zdębiał :D). Chodziło jej o automatycznego przewodnika, ze słuchawkami… Przewodnik był jednak całkiem żywy i sugerował wjazd na górę autem, lecz nie mieliśmy dodatkowego miejsca i wleźliśmy piechotą.
Michał: Przewodnik zdziwił się, bo takie duże auto i TYLKO 5 osób wchodzi, standardowo Gruzini w Aurorkę zapakowaliby około tuzina osób, 5 skrzynek winogron oraz 2 fotele na dach.
Wardzia to monastyr z XII wieku, wykuty w skale. Na stałe mieszkało tam około 800 mnichów. Przy okazji dowiedzieliśmy się, że monastyr jest do około 1500 mnichów, a gdy mieszka ich więcej, nazywa się to lawra. Przeszliśmy się kawałek oglądając jaskinie, a nasz przewodnik do nas się nie odezwał słowem. Właściwie to nawet przy pierwszej jaskini zaproponował, żebyśmy sobie pooglądali, a on nam potem opowie. Stał sobie potem cwaniak pod dachem i czekał aż odpowiednio zmokniemy. Na szczęście pod dachem się trochę rozgadał. Zdziwił się, po co nam przewodnik, skoro po rosyjsku nie umiemy, ale wyjaśniliśmy, że trochę rozumiemy. Okazało się, że wspólnymi siłami rozumiemy wszystko. Nawet Nina z czasem zaczęła łapać o co chodzi.
Przeszliśmy kolejny kawałek, do wykutej w skale świątyni z XII-wiecznymi freskami. Oglądaliśmy zbiornik na wodę, wydrążony w skale akwedukt i wiele komnat na wino. Mnich pił pół litra wina rano, na obiad i na kolacje. 1,5 litra wina dziennie to dość wesołe życie… jak na mnicha. Szczególnie, że nie mogli ze sobą rozmawiać w dzień, rozmawiali tylko po zmroku, z balkonów… W XIII wieku trzęsienie ziemi zniszczyło częściowo Wardzię, odsłoniło część komnat, więc zajęli się drążeniem dalej. W Wardzi i całych okolicznych górach jest ponad 3000 jaskiń służących mnichom za schronienie. Co ciekawe, w tym skalnym mieście, w czasie pokoju żyło 800 mnichów, a w razie niepokojów, mieściło się tu nawet 40000 okolicznych mieszkańców.
Z Wardzi wyszliśmy tajnym tunelem, teraz częściowo odsłoniętym przez trzęsienie ziemi i zeszliśmy 200 metrów w dół, na poziom rzeki. Dobrze, że nie jechaliśmy autem na górę, bo teraz ktoś musiałby po nie drałować…
Jako kierowca zostałem wylosowany ja. W sumie kierowca ma w miarę dobrze, bo nie majta nim jak narodem wybranym po pustym sklepie tak, jak tymi z tyłu auta, więc jakoś strasznie nie protestowałem. Dojechaliśmy do miejscowości, której nazwy nie pomnę, ale jest to zjazd z główniejszej drogi na Wardzię.
Mają bardzo malowniczy zameczek i most wiszący. Most przeszliśmy w jedną i drugą stronę majtając nim na wszystkie strony, zameczek zostawiliśmy w spokoju.
Z Wardzi do Batumi można jechać dwojako. Czerwoną drogą, wracając się prawie do Gori i żółtą, na skróty, przez przełęcze. Nie chciało nam się wracać, więc wybraliśmy drogę żółtą. Mieliśmy świadomość, że Gruzini nie lubią tamtędy jeździć i czasem nawet taksówką tam nie da się przejechać, ale wzięliśmy to za ich fanaberie, których jednak trochę mają (Lipek: poza tym Czech Mirek, który jest w Gruzji trzeci raz, zapytany o jakość drogi odpowiedział: fajna jest! Do dzisiaj nie jesteśmy pewni, co miał na myśli.). W miasteczku zapytaliśmy policjanta, czy droga którą jedziemy, jest na Batumi. Zapytał która, jak dowiedział się, którą chcemy jechać, zrobił dziwną minę i powiedział, że tak, to ta droga. Podziękowaliśmy i ruszyliśmy w drogę. Po drodze jeszcze w jednej miejscowości napadliśmy na sklep i bar, kupując chaczapuri i napój o smaku budyniu waniliowego.
15:00 Kończy się asfalt.
15:03 Nie jest źle, jedzie marszrutka. Znaczy nie może być źle.
15:07 Zaczynamy podjazd pod górę.
15:20 Przerwa na sikanie. Słońce świeci, cieplutko, aż się chce piknik zrobić.
15:27 Ruszamy w drogę. Zastanawiamy się, o co chodziło tym Gruzinom. Źle nie jest, co prawda przepaść z jednej strony może budzić jakieś złe skojarzenia, ale ogólnie nie jest źle.
15:35 Coś zaczyna kropić. Zaczynamy sobie życzyć różne rzeczy. Lipek zażyczył sobie przejazdu przez bród.
15:40 Przejazd przez bród. Lipek szczęśliwy.
15:41 To co pada zaczyna mieć biały kolor. Nina życzy sobie 30 stopni.
15:42 Na drzewach widać trochę śniegu.
15:45 Wyświetlacz w samochodzie (zepsuty) pokazuje, że na zewnątrz jest 30 stopni. Nie wiedzieć czemu, Nina nie jest szczęśliwa.
15:53 Zaczyna porządnie sypać śnieg. Z budki przy drodze wytaczają się dwaj tuchtoni. Jeden twierdzi, że nie ma przejazdu, drugi po chwili namysłu i braku komunikacji z nami, stwierdził, żebyśmy jechali. Zaufaliśmy doświadczeniu starego czukczy, spalonego czaczą. Się da, to się da. (Michał: Powiedział się da, a jak nie, to oni mają ciągnik). Zawracanie teraz byłoby strasznie męczące i dołujące. Jedziemy dalej, mimo iż humory z tyłu auta klapły. (Lipek: aby podtrzymać ducha, co jakiś czas podaję odczyt GPS ile nam zostało metrów do wjechania na przelęcz ;)
15:57 Spotykamy ładę nivę, jadącą z przeciwnej strony. Zatrzymujemy i pytamy jak jest. Kopa śniegu… Ale pan pokazał, że za przełęczą jest lepiej. Chwilę później mija nas rozpędzona ciężarówka zjeżdżające z góry. Skoro oni przejechali, my też przejedziemy!
16:00 Jest dobrze. Nie widać przepaści po boku. Z mniej pozytywnych rzeczy, nie widać też nic przez szybę, która zaparowała.
16:09 Odparował kawałek 10 cm2 szyby. To pozytyw. Negatywem jest to, że za szybą widać tylko biel. Ktoś zakosił wszystkie kolorki.
16:13 Pozytywna wiadomość – żyjemy. Negatywna? Nie widzę na więcej niż metr przed autem.
16:14 Pozytywna wiadomość – żyjemy. Negatywna? Nie widzę drogi.
16:15 Pozytywna wiadomość – żyjemy. Negatywna? Nie widzę wycieraczek…
16:16 Wysyłamy Michała, by przecierał szlak. I wycieraczki. Dobrze, że trzymał się auta, to się nie zgubił. Wiadomość pozytywna? Kierownicę dalej widzę…
16:16 Hip Hip, HURRA! Widzę metr przed siebie. Minusem jest to, że widzę przed sobą zaspę, z 80 cm śniegu i muszę przez nią przejechać. Z tyłu auta nagrywają filmik z testamentem.
16:17 Osiągnęliśmy szczyt wzniesienia! 2050 metrów wedle GPS'a Lipka i wedle napisu na pomniku, w który udało mi się nie walnąć. Teraz może być tylko lepiej. Nawet mija nas samochód jadący z naprzeciwka.
16:20 Ślady samochodu, który minęliśmy, zniknęły pod śniegiem. Widać na 2 metry.
16:23 Dzwonią do mnie z pracy. Nie mają internetu. Przekrzykuję wichurę i drę się, co mają robić. To pozytywne, bo zająłem się rozmową i podświadomość kieruje autem. Przez 5 minut rozmowy udało nam się zjechać z 70 metrów różnicy poziomów.
16:30 Zaczyna być widać przepaście.
16:33 Pod górę jedzie Ford Transit z 40 ludzi na pokładzie. Pytają, jak droga. Pokazujemy ile śniegu. Facet chyba oddycha z ulgą i jedzie w górę. W sumie w 40 osób to tego Transita zaniosą na szczyt…
16:53 Pojawiają się pierwsze kolory inne niż biel.
17:12 Pojawiają się pierwsze przebłyski asfaltu.
17:15 Kończą się przebłyski asfaltu.
17:45 Asfalt pojawił się na dłużej. Udało mi się rozpędzić nawet do 40 km/h. Wyłączyliśmy napęd 4x4.
19:00 Ciemno. Plusem jest to, że część Gruzinów zapaliła nawet światła. Inna część włącza tylko, jak nas widzi, na chwilę. (Lipek: minusem to, że nasza Aurora ma światła ustawione wprost na twarze jadących z naprzeciwka. Każdy też częstuje nas światłami drogowymi, zapewne siarczyście klnąc.)
19:10 Zamieniam się za kierownicą z Lipkiem. Przez najbliższą godzinę Lipek usiłuje nas zabić. (Lipek: kalumnie! Po prostu chcieli być szybko w Batumi, bo było ciemno i głodno a adrenalina opadła ;)
20:ileśtam Jesteśmy w Batumi. Taksówkarz pokazuje jak jechać. Zasłania sobie jedną dłonią jedno oko, a drugim okiem mruga 2 razy na Michała. Michał wykazuje się inteligencją godną Mensy, załapując, że po 2 światłach trzeba skręcić w lewo. O dziwo trafia… Dojechaliśmy na kwaterę.
Michał: ”Rozmowa” z tym panem była ciekawa, ale tak trudnych kalamburów w życiu nie miałem.
Następnie poleźliśmy jeszcze do knajpy, ale knajpy to już Michała domena i nie będę mu odbierał pracy, niech sam opisuje.
Michał: Jedzonko, hmmm w sumie zamówiliśmy standard gruziński czyli jakieś szaszłyki, chinkali oraz kebab i tu taka ciekawostka: u nich kebab to najczęściej mięso mielone, usmażone na jakiej szpadce, podawane różnie na talerzu, w placko-naleśniku, do tego piwo i wino. Sama restauracja była ogromna. Składała się z minimum 3 bardzo dużych sal, na dodatek krążyli kolędnicy gruzińscy i śpiewali ludowe piosenki. Niby fajnie bo lokalnie, poznajemy gruzińską kulturę itd. itd. ale tak naprawdę piłowali japy tak okrutnie, że ledwo dało się to zdzierżyć.
Mimo szaleńczej chęci spicia się do nieprzytomności, po trudach drogi, 2 kubki wina nie wyłączają mi świadomości… Wracamy na kwaterę spać…
Dzień VIII - Batumi
Nina Październik 21, 2011
Adam: Nina się zebrała na odwagę i naklikała relację z Batumi. Należą jej się oklaski. KLASK, KLASK, KLASK.
Lipek: /clap Nina nie ma ze mna umowy edytorskiej, więc nie dotykam :P
Michał: Ze mną też nie masz, a się wcinałeś :p
Jako, że dzień poprzedni był pełen wrażeń zostało zarządzone, że śpimy do oporu. Tydzień urlopu to za mało, żeby odzwyczaić się od porannego wstawania, więc oczywiście obudziliśmy się trochę po 8. Leżąc, przysypiając usłyszeliśmy nagle churgot, tupot, głosy dziecięce, bieganie itp. No jak nic nad nami jest szkoła, doszliśmy do wniosku po chwili. No ale jak to szkoła, przecież to hostel. Nigdzie nie pisało, że to szkoła, nikt nic takiego nie mówił. Leżąc w łóżkach i po cichu nabijając się z Lipków, że dziś to chyba długo nie pośpią i że jeszcze brakuje tylko dzwonka… nagle usłyszeliśmy dzwonek! Śmiejąc się z całej sytuacji zaczęliśmy się ubierać, ogarniać i myć. Okazało się, że Lipki też nie śpią od 8 ponieważ na ich drzwiach była kartka, że tutaj ma lekcje III klasa. W związku z tym, po 2 dziecku, które wparowało do pokoju i przeżyło zdziwienie na widok dwójki dorosłych osób leżących na łóżku i wyglądających spod kołderki postanowili wstać. Po ogarnięciu się pogadaliśmy z miłą dziewczyną mówiącą o angielsku, która poleciła nam małą knajpkę rzut beretem od naszego noclegu, po wyjściu przez bramę jakieś 10 m w lewo.
Knajpka specjalnie zachęcająco nie wyglądała, ale bardzo miły, chyba właściciel dał nam angielskojęzyczne menu i po chwili debaty ustaliliśmy 5 x chaczapuri z jajkiem, 5 x czaj i sałatka grecka. Michał usiłował zamówić coś z mięsem, ale braki językowe zmusiły go do zamówienia tego co reszta. Na jedzonko chwilę czekaliśmy, ale okazało się przepyszne. Świeże, dopiero co z pieca wyciągnięte chaczapuri, w środku z jajkiem oraz serem a na wierzchu masełko, herbata z przedpotopowymi łyżeczkami oraz sałatka grecka bez fety i oliwek, za to ze szczypiorkiem i natką pietruszki. Śniadanie było tak pyszne, że zamarły wszelkie rozmowy, a słychać było tylko pomlaskiwanie i wzdychanie jakie to dobre.
Z pełnymi brzuszkami udaliśmy się w stronę morza. Minęliśmy po drodze delfinarium, w którym miał się odbyć pokaz o 17. Koszt 12 GEL – uznaliśmy, że trochę dużo i że trochę żal czasu i podreptaliśmy w stronę morza. Plaża kamienista, mnóstwo okrągłych kamieni, które wręcz prosiły się o to, żeby popuszczać nimi kaczki. Woda niezbyt ciepła, ale też nie porażająco zimna, mało słona, fale załamywały się tuż przy brzegu. Wzdłuż morza jest deptak, którego rozpracowanie struktury zajęło nam dłuższą chwilę. Iwona upierała się, że są to drewniane deski, ale niestety wyrwa w ”deskach” ukazała bezlitosną prawdę = beton. Spacerkiem podążyliśmy wzdłuż morza podziwiając palmy (mam kilka zdjęć na cześć Beaty),
puste knajpy, dziwne rzeźby, rowery do wypożyczenia, lampy, ławeczki i wszystko co mijaliśmy po drodze. Słonko świeciło i gdyby nie silny zimny wiatr to byłoby idealnie. Obejrzeliśmy ładne fontanny, bambusiki, rzeźby i poturlaliśmy się w stronę portu.
Zwiedziliśmy 3/4 Batumi smęcąc się wolniutko po ulicach, nie weszliśmy do meczetu i po małej konwersacji – co dalej? Bo Batumi już obejrzeliśmy – postanowiliśmy wrócić na kwaterę i razem z Aurorą odwiedzić mosty.
Pani z kwatery podpowiedziała nam nazwę miejscowości Mahontseti oraz że gdzieś tam w okolicy robią herbatę ale, że trudno tam trafić. Od razu powiem, że trudno, ponieważ nie udało nam się tej produkcji herbaty zlokalizować a zapytani tubylcy wskazali nam supermarket i że tam kupimy Liptona. Nie, nie, nie Lipton, lokal czaj, a.. jak pójdziecie do supermarketu to wybierzecie sobie taki czaj, jaki będziecie chcieli. No i odpuściliśmy. Samą miejscowość wbrew pozorom dosyć łatwo znaleźć mimo, iż nie jest oznaczona – jadąc wolno wypatrzyliśmy tablicę ze zdjęciem mostu oraz tabliczkę z napisem i strzałką. My na wszelki wypadek wspomogliśmy się zapytaniem na stacji benzynowej.
Mostek był fajny, fajnie też było na moście, pod mostem, po prawej stronie mostu, po lewej stronie mostu oraz wszędzie w okolicy, ponieważ ile można stać na moście. Dodatkowo po drugiej stronie mostu były też miejsca na piknik lub też suprę. Stół, 2 ławeczki i wszystko nakryte daszkiem.
Następnie spotkaliśmy kotka i mizianie z kotkiem zajęło nam sporą chwilę czasu. Poniżej kilka zdjęć tego małego sierściucha, który pokonał całkiem sporego psa, który chciał go powąchać oraz dokonał niebywałej sztuki wczepienia się w metalowy słup.
Następnie, poinstruowani przez pana ochroniarza ”czegoś elektrycznego”, krętą dróżką przez wioskę dotarliśmy do wodospadu.
Tam również było przygotowane kilka miejsc na suprę oraz nieczynna knajpa. Całość w jeszcze lepszym otoczeniu niż poprzednie miejsce. Duże ilości wody spadały z wysoka, więc wodospad był naprawę przedni. Warto podjechać i zobaczyć. Jako, że jesteśmy dzielnymi turystami każdy z nas chciał zdjęcie z wodospadem – skończyło się tym, że wszyscy byli mokrzy a zdjęcia wyszły rozmazane.
Miejsce na suprę, zaraz przy wodospadzie. Myślę, że Gruzini nie przekrzyczeliby huku wodospadu, ale zakładać się nie będę...
Wróciliśmy do Batumi, zmodyfikowaliśmy plany na następne parę dni – spędzimy więcej czasu w Kutaisi i wybraliśmy się na oglądanie podświetlonego deptaka oraz fontann. Deptak trochę nas rozczarował, bo podświetlenie było zielone i wyglądało trochę nienaturalnie, natomiast fontanny nas zachwyciły.
Okazało się, że z okolicznych głośników wydobywała się muzyka, a fontanny tańczyły w jej rytm. Spędziliśmy tam dobre półgodziny podziwiając spektakl. Gdyby nie głód, pewnie siedzielibyśmy tam tak długo, aż całość zaczęłaby się powtarzać.
Z jedzeniem okazał się mały problem, bo za dnia wypatrzyliśmy kilka fajnych miejsc, natomiast po ciemku, z rozkopaną ulicą szło nam trochę gorzej. Hmm… to nie tak, że tam jest jedna rozkopana ulica i nią właśnie szliśmy. Batumi jest prawie całe rozkopane. Braki w asfalcie, o chodnikach nie ma co nawet wspominać, wszędzie dziury a w tych dziurach m3 wody. Przejście z jednej strony na drugą to wyczyn, nie mówiąc o chodzeniu w ogóle po mieście. I w tym wszystkim najdziwniejsze jest to, że co druga Gruzinka pomyka w butkach na 10 cm obcasach. Szacun. Wracając do jedzenia – mamy przyjętą zasadę ”gdzie nie ma ludzi, nie jemy” co spowodowało, że w poszukiwaniu jedzenia zwiedziliśmy ponownie całe Batumi tyle, że ”by night”. Trafiliśmy do knajpy, gdzie menu było tylko rosyjsko-gruzińskie, ale jedzonko było smaczne. Dla uczczenia sukcesu została zamówiona miodowa czacza, która podobno była smaczna – ale to na pewno opisze Michał.
Michał: Jedzonko. Z ciekawostek powiem, że wszędzie zamawialiśmy szaszłyki a dostaliśmy mięsko w miseczkach, smaczne to było, ale brak szpady zawsze pozostawiał ten niesmak. Jak widać na załączonych zdjęciach są szpady => miszyn komplet. Grzegorz wyłamał się z tradycji, że jesteśmy w Gruzji i jemy gruzińskie potrawy i zamówił boeuf strogonow a dostał cos, co mogę opisać tak: mięso wołowe posiekane w dziwnym sosie pod zapiekanym serem. Zwieńczeniem kolacji była miodowa czacza. To że miodu i wyrobów miodopodobnych nie trawie, jest powszechnie znane, jednak ta czacza była pyszna. Zamówioną 250 ml wciągnął bym sam, ale inni też na nią mieli chrapkę.
Trafienie do hotelu nie przedstawiało już większych problemów, a że było już późno to poszliśmy grzecznie spać.
Dzień IX – Batumi
Adam Październik 22, 2011
Nuda, ziew ziew.
Wpis będzie krótki, bo wiele się nie działo. Zebraliśmy się 22.10.2011 z kwatery, pojechaliśmy do twierdzy Gonio. Było to fajne miejsce – na płaskim i płaskie :)
Lipek: wszystkie Wrońskie lubią płaskie. Nie lubią pod górkę. Jak jest płasko, to jest fajnie. Aż dziw, że na mury weszli ;] Przed wyjazdem było śniadanie w lokalu obok, to samo – chaczapuri z jajkiem. Tak nam zasmakowało dnia poprzedniego, że dziś było to samo ;)
Adam: Odczep się. Śpi taki do 13, to potem ma siłę łazić. Ponadto ja jestem turysta nizinny, więc proszę odpimpać się od mojej skromnej osoby.
Łaziliśmy po murach, ze 20-30 cm rantem, na wysokości 6-8 metrów. I na tym Ninuś zobaczyła zaskrońca. Wrzasnęła, zatańczyła, zapodskakiwała… dobrze, że nie spadła… W sumie jakby spadła to jest ubezpieczona, więc odziedziczyłbym ładny kawałek grosza, ale nie można być materialistą… Postanowiłem okazać się facetem i iść przodem, strasząc swoją godnością osobistą wszelkie formy życia. Miało to ten minus, że nie widziałbym, jak mi żona spada, ani uwiecznić tego dla potomnych. W sumie co ja piszę, jakich potomnych, jakby spadła, nie byłoby potomnych… W każdym razie szedłem przodem tupiąc i parskając. Żmij więcej nie zaobserwowałem – godność ma spowodowała zapewne wymarcie ich na sporym obszarze…
Lipek: w twierdzy była też bardzo miła Pani bileterka, która pięknym rosyjskim nam wszystko wytłumaczyła. W środku jest również muzeum, opisane angielskim oraz dwa króliczki. Nie, nie te z Playboya.
Padł pewien pomysł, aby pojechać na pobliską granicę z Turcją, skoro już byliśmy na granicy z Azerbejdżanem i z Rosją, ale ilość jadących TIRów skutecznie wybiła nam to z głowy.
Pojechaliśmy więc do ogrodu botanicznego. Żeby nie było za łatwo, ogród znajdował się kompletnie po drugiej stronie miasta. Jedzie się kawał drogi, zero drogowskazów. W sumie jeden był, ale mało przekonujący. Dlatego też minęliśmy go. Zatrzymaliśmy się dalej i zapylaliśmy dwóch mężczyzn. Obaj pokazali dokładnie dwa różne kierunki. W sumie po pewnym okresie mruczenia do siebie uzgodnili, że oba są dobre. Może i były dobre, ale pojechawszy dalej, skręciliśmy w wąską drogę, która zaprowadziła nas do tylnego wejścia ogrodu. Było pusto… Ogród zwiedziliśmy dość szybko, napotkaliśmy nawet jakichś Polaków, ale nie przyznaliśmy się, że wiemy co mówią… Lipek złośliwie ich skrytykował, jak jeszcze nie wiedzieliśmy jakiej są narodowości i jakoś było nam głupio. Chyba.
Lipek: hm, ogród jak ogród. Niby fajny, ale zaniedbany. Nie, zaniedbany to złe słowo – jakiś takiś nie utrzymany tak, jak powinien. W sumie trudno powiedzieć. Fajnie się po tym spaceruje, ale brak jakiejś logiki i wyznaczonej jednoznacznie trasy, a mapy są umieszczone w dziwnych miejscach (np. nie na skrzyżowaniach). Niezłe widoki, ładne okazy drzew. Przy wyjściu spotkaliśmy młode pary. Ludzi. W liczbie mnogiej. Dokładnie rzecz biorąc to było ich chyba z 5 jak nie 6. Robią sobie taki nasz Śląski Park Kultury i Wypoczynku, gdzie młode pary wpadają na sesje zdjęciowe, tyle że tutaj razem z gośćmi weselnymi. Pary bardzo młode, większość gości też. Samochodów się zjechało tyle, że ledwo co wyjechaliśmy naszą wielką „Aurorką” (Michał ją tak nazywa pieszczotliwie :P).
Potem pojechaliśmy do Kutaisi.
Niestety więcej tu się nie mieści relacji - więc zapraszam na http://wyjazdowo.com/gruzja-2011-calosc/
Adam
Szukasz wycieczki? Zobacz nasze propozycje wakacji w Gruzji:
Porady i ważne informacje
razem ze zdjęciami relacje znajdziecie na stronie http://wyjazdowo.com/gruzja-2011-calosc/
Komentarze: