Kajaczki, grzyby, jagody, ryby i mnóstwo ciszy przerywanej od czasu do czasu kumkaniem żab i klekotem bocianów - gdy tylko tego zapragnęliśmy, pojechaliśmy na dwa letnie tygodnie, by wypocząć na Pojezierzu Wałeckim i Drawskim. Zaplanowaliśmy spacery po rezerwatach, grzybobrania, sesje wędkarskie i krótkie spływy malowniczymi rzekami. Nie powiem, że się w pełni udało, albowiem pogoda nie dopisała, a co najgorsze - jagody i grzyby też nie. Jednak spędziliśmy mnóstwo czasu na łonie urokliwej przyrody i to się liczy na plus. Odkryliśmy wspaniałe miejsca - leśne polany i jeziorka, ścieżki dla mniej ambitnych wędrowniczków i szlaki turystyczne dla zdeterminowanych oraz jeden szlak kajakowy dla twardzieli. A gdy już mieliśmy dosyć, pojechaliśmy na tydzień nad morze, na niemiecką wyspę Rugię (co jest opisane w osobnej relacji).
Jeśli miałabym podsumować ten pobyt kilkoma zdaniami, to powiem, że miłośnicy natury i ciszy zdecydowanie powinni się udać w tamte strony, pamiętając wszakże, że baza noclegowa jest tam słabo rozwinięta i trzeba dużo wcześniej pomyśleć o rezerwacji czegoś w miarę odpowiedniego.
Nam trafiło się dosyć niezwykłe miejsce zamieszkania: chałupa we wsi Setnica (pod Mirosławcem na Poj. Wałeckim). Co w tym niezwykłego? A to, że wieś ta praktycznie nie istnieje, chociaż niegdyś tętniła życiem. Wszystko, co z niej pozostało, to jeden cały dom, podzielony między dwie rodziny. W jego bliskim sąsiedztwie stoi jeszcze rudera, mająca wciąż właściciela, lecz od lat dziesięciu niezamieszkana i składająca się bardziej z dziur niż z cegieł. A wspomniany dom, reklamowany w necie jako „Gajówka Setnica”, należy do pana Wincentego Czerniawskiego (jest to jeden z najporządniejszych i najmilszych gospodarzy agrokwatery, jakich znam) i przeznaczony jest tylko dla letników: gospodarze mieszkają w miasteczku obok. Warunki są skromne (pewnym mankamentem jest wilgotna i ciasna łazienka z termą), lecz pokoje dosyć wygodne, do dyspozycji duża kuchnia, a ogród z widokiem na las i resztki sadu zaprasza na grilla, ognisko, albo do wędzenia świeżo złowionych ryb w ogrodowej wędzarni. W otoczeniu wilgotne łąki, na których pasą się w grupkach żurawie, zaś wieczorami powstają mgły. Prawdę mówiąc, można się nawet odrobinkę bać - jest jakby... horrorowo! Goście mieszkają całkiem sami pośród łąk i lasów. Raz dziennie przejeżdża wyboistą, zarastającą zielskiem drogą listonosz na motorku, czasem jeden samochód. Niestety, droga dojazdowa jest beznadziejna, w sam raz dla wozów terenowych - ale pan Czerniawski obiecał, że to się wkrótce zmieni. My musieliśmy poprawiać ją łopatą, albo wysiadać z samochodu (oprócz kierowcy), żeby w ogóle dało się przejechać. Tym niemniej grillowaliśmy sobie na całego, smażyliśmy i wędziliśmy ryby, robiliśmy coraz to nowe dania z kurek (których było w okolicy sporo), a nawet udało nam się ususzyć troszkę grzybów mieszanych. Wypróbowaliśmy kilka gatunków piwa, pograliśmy w karty, przeczytaliśmy trochę książek... przyjemnie było, pożytecznie i smakowicie! I wcale nie nudno. Odwiedziliśmy słynne Borne Sulinowo podczas Zlotu Pojazdów Militarnych. Spływaliśmy rzeką Korytnicą, dopływem Drawy. Wędrowaliśmy malowniczymi szlakami Drawieńskiego Parku Narodowego. Szukaliśmy lilii wodnych i rosiczek, a znaleźliśmy niesamowite, opuszczone miasto-ducha. Faaaaaajnie było...!
Zapraszam wszystkich do obejrzenia zielonej, pomorskiej galerii.
POJEZIERZE WAŁECKIE i RÓWNINĘ WAŁECKĄ.
Mirosławiec - miasteczko to niby się niczym nie wyróżnia, ale ma ciekawą i bogatą historię. Niestety, niewiele pozostało do dziś materialnych świadectw owej historii -m.in. za sprawą powtarzających się pożarów. Tak więc zabytków w Mirosławcu nie ma. Żył tu niegdyś i panował ród Wedlów, lecz po zamczysku obronnym, jak również po dziwacznym pałacu wybudowanym na bagnach, nie ma dziś śladu. Była kwitnąca gmina żydowska - lecz pozostał tylko zarośnięty, resztkowy cmentarz z kilkoma macewami. Cóż więc jest? Otóż jest współczesny hotel-dziwadło, w którym można zamieszkać (za racjonalną kwotę), ale też można go zwiedzać jak muzeum lub potraktować jak jadłodajnię bądź kawiarnię. Nazywa się „Republika Wyobraźni” i już z zewnątrz widać, że musiał go stworzyć ktoś bardzo kreatywny - albo... bardzo zwariowany. Wnętrza są także szalone. Cóż tam nie zostało wykorzystane jako tworzywo artystyczne... Potłuczone filiżanki, ułamki luster, szkiełka, koraliki, stare buty, sztućce, zabawki... Sztuka to, czy tylko tandeta i pseudoartystyczny bełkot? Można dyskutować (najlepiej przy kawie i deserze spożywanym przy kolorowym stoliku w ekscentrycznej jadalni). Jedno jest pewne: to unikat. Pani obsługująca gości jest bardzo miła i chętnie oprowadza ich po wnętrzach. Opowiada też o właścicielce i historii lokalu. Gorąco polecam!
Borne Sulinowo - miasto o niezwykłej historii, zaszyte w głębi Borów Tucholskich nad jeziorem Pile. W 1936 (czyli w okresie, gdy ziemie te należały do Niemiec) Hitler zbudował tu miasteczko militarne dla szkoły artylerii Wehrmachtu. Na tutejszym poligonie ćwiczyły oddziały Deutsches Afrikakorps pod dowództwem Rommla. W 1939 urządzono tu obóz jeniecki (byli tu również trzymani żołnierze z Powstania Warszawskiego). W 1945 obóz przejęła Armia Czerwona i zrobiła sobie tu ogromną bazę wojskową. Baza była tajna, a Borne-Sulinowo w ogóle nie istniało na mapach. Po 1989 Rosjanie zostali... wygnani z Polski. W 1992 rosyjskie wojsko musiało definitywnie opuścić Borne Sulinowo. I opuściło! A co się tam działo po wyprowadzce „Ruskich”, to na wołowej skórze by nie spisał! Kradziono wszystko co się dało (zwłaszcza armaturę sanitarną) i dewastowano budynki. W 1993 Borne Sulinowo zostało oficjalnie polskim miastem (cywilnym). Pamiętam moment, kiedy mieszkania w opuszczonych blokach sprzedawano Polakom... za złotówkę! Nie wiem, kto je kupował i czy w ogóle kupował, ale fakt jest taki, że w 1995 mieszkało tam już 1500 Polaków, a obecnie mieszka ich 4500. Dziś miasto przypomina nieco Otwock albo jakiś nadmorski kurort. Domy stoją pomiędzy drzewami leśnymi, wiele z nich wciąż jeszcze nosi ślady dawnych czasów, ale nie brakuje i takich całkiem nowoczesnych, pięknie odnowionych czy wręcz nowo wybudowanych. Są sklepy, knajpy i lokalne biura turystyczne. Polecam ścieżkę turystyczno-spacerową (właściwie na cały dzień, 13,5 km plus zwiedzanie obiektów, najlepiej iść lub pojechać terenówką z przewodnikiem z lokalnego biura, wtedy się usłyszy mnóstwo ciekawych historii). Polecam też doroczny piknik militarny, czyli Zlot Pojazdów Militarnych. Pokazy jazdy pojazdów wojskowych (również przejażdżki) po niesamowicie dziurawym, błotnistym i wyboistym terenie są super, nie tylko dla pasjonatów i nie tylko dla płci męskiej. Gastronomia „wojskowa” (i nietania, oj, nie) pachnie grochówką, kaszanką, golonką, piwem i... kusi. Wszędzie mnóstwo przebierańców z różnych armii, z różnych epok. Żołnierze siedzą w okopach. Kto chce - kupuje wojskowe ciuchy i gadżety (aczkolwiek na licznych straganach jakichś super interesów się nie zrobi, wszędzie ten sam towar i ceny zawyżone). Burmistrz przemawia, orkiestra wojskowa przygrywa, czołgi ryczą. Fajnie jest! W okolicy atrakcją jest jeszcze tzw. podwodny las, czyli część wyspy, która zapadła się do jeziora - tam jednak nie byłam.
Kłomino - osada powstała w latach 30-tych XX w. Jego historia trochę przypomina historię Bornego Sulinowa. Najpierw stacjonowało tu wojsko niemieckie, potem zorganizowano niemiecki obóz jeniecki (cywile, wojskowi, Polacy, Francuzi, Rosjanie). Po wojnie panowanie objęły wojska radzieckie (które więziły z kolei żołnierzy niemieckich). Rosjanie wybudowali bloki mieszkalne, sklepy, szpital i nawet kino. Ale w 1992 musieli się definitywnie wyprowadzić i wszystko zaczęło niszczeć. Nastąpiła inwazja roślinności. Dziś zarośnięta osada robi ogromne wrażenie. Zewsząd zieją puste oczodoły okien. Niektóre budynki stoją w młodym lesie. Są ulice i osiedla. Wyczytałam ciekawostkę, że stąd właśnie (z rozebranych budynków poniemieckich) brano cegłę do budowy Pałacu Kultury w Warszawie. Widziałam też ślady współczesnego odzyskiwania materiałów budowlanych z kłomińskich blokowisk. Tak czy inaczej - polecam tam wdepnąć. Miejsce jest NIESAMOWITE. A za kilka lat już może być inaczej. Gmina może to miejsce uporządkować, ogolić z zielska i zagospodarować. Może powstanie tam więzienie, a może szpital, a może - jak to dziś często bywa - centrum handlowe...
Inne miejsca, których już nie zdążyłam zobaczyć, a miałam w planach, to Laski Wałeckie (bardzo ciekawy architektonicznie kościół), Tuczno (odrestaurowany zamek Wedlów wraz z ładnym parkiem), Kłębowiec (resztki pięknego, barokowego pałacu w ruinie), pływanie kajakiem po Jez. Bytyń Wielki (w pochmurny dzień nie puszczają na jezioro! - jest tam rezerwat, myślę, że chmury to tylko pretekst w ramach ograniczania ruchu turystycznego ze względu na ochronę przyrody).
Zobaczyłam natomiast rezerwat „Rosiczki Mirosławskie” - przepiękne torfowisko śródleśne, znane jako bogate stanowisko rosiczek. Niestety, rosiczek ani widu, ani słychu - rosną pewnie w głębi torfowiska, gdzie nie ma dostępu. Ale spacer ścieżką dydaktyczną dookoła torfowiska był i bez rosiczek całkiem przyjemny.
POJEZIERZE DRAWSKIE.
Drawski Park Krajobrazowy - kraina jezior polodowcowych, wałów morenowych, głazów narzutowych, lasów bukowych i torfowisk. Kto lubi piękne krajobrazy i ciekawą roślinność oraz ptaki - powinien odwiedzić ten park. Co odwiedziłam, co mogę polecić?
Bardzo miła, choć odrobinę nużąca, jest wędrówka niebieskim szlakiem przez rezerwat „Przełom rzeki Dębnicy”. Jeśli komuś nie chce się iść aż 10 km, powinien przespacerować się szlakiem od strony jeziora (a nie oczka polodowcowego). Tam właśnie jest najbardziej atrakcyjna (i najmniej wygodna) część ścieżki. Rzeka Dębnica wije się wśród wzgórz morenowych porośniętych bukami, a krajobraz jest taki, że można zapomnieć, gdzie się jest i poczuć się jak w górach. Inny kawałek szlaku, wzdłuż brzegu jeziora, też jest piękny: w lesie bukowym na stromej skarpie nad wodą, idzie się nie patrząc pod nogi, szeroką ubitą drogą. Dobrze jest też dojść na punkt widokowy na najwyższym wzgórzu w okolicy - 165 m n.p.m.
Co do rezerwatu „Dolina Pięciu Jezior”, opisywanego jako wielka atrakcja krajobrazowa, rzecz ma się nieco inaczej. Inna nazwa tego miejsca to Szwajcaria Połczyńska, a to za sprawą ponad 200-metrowych, stromych i zalesionych wzgórz między którymi znajduje się rynna polodowcowa. Krajobraz może i rzeczywiście ładny, ale nie ma jak go kontemplować. Obecnie szlak turystyczny (niebieski) prowadzi... wzdłuż szosy - dodam, że ruchliwej. Nie polecam! Natomiast półdzika ścieżka wokół jeziora Krzywe dostarcza niezapomnianych wrażeń. W wielu miejscach widać owo jezioro, obficie porośnięte kwitnącymi (w lecie, rzecz jasna) nenufarami. Coś pięknego!
Z rzeczy, których już nie zdążyliśmy „zaliczyć”, a na które mieliśmy ochotę, należy jeszcze wymienić spływ rzeką Dębnicą (na 1 lub 2 dni, zależy od kondycji i chęci) oraz dwa szlaki rowerowe: „Górna Dębnica” (40 km, przez malowniczy obszar wokół głębokiej polodowcowej doliny Dębnicy) i „Wzgórza nad Parsętą” (33 km, z licznymi punktami widokowymi i zabytkami do obejrzenia).
Drawieński Park Narodowy - kipiąca, wartka i malownicza rzeka Drawa wśród lasów i borów, jezior i torfowisk. Spływ Drawą to prawdziwe wyzwanie dla kajakarzy - byłam kiedyś (dawno) na takim spływie i wiem, co mówię! Dlatego nie polecam szerokim masom. To rzecz dla hobbystów lubiących mieć wszędzie mokro. Ja najgorzej wspominam rejon Barnimia. A w tym roku widziałam grupę „niedzielnych” kajakarzy ze spływu zorganizowanego, którzy po przebyciu odcinka Drawy wylądowali wreszcie na polu biwakowym - żałosny był to widok! Ale nie ma co jęczeć, nie tylko Drawa jest atrakcją parku. Jest jeszcze... Płociczna! To druga z większych rzek parku. Nie spływałam nią, ale wiem, że też daje w kość. Ja byłam na Korytnicy, dopływie Drawy. Trudności tego typu jak na Drawie prawie tam nie ma (jeden próg 0,5 m, z którego trzeba spaść, dwie śluzy i jedno czy dwa bystrza z kamieniami), ale są za to inne. Płynie się przez piękny, dziki teren, głównie śródleśny, krajobrazy bajkowe - tylko te zwalone drzewa! Na ostatnim odcinku przed ujściem Korytnicy do Drawy w Bogdance mieliśmy ich szczerze dosyć - były co 200 m. Dobrze, jeśli dało się jakoś przeprawić POD drzewem. Niestety, z reguły trzeba było NAD, albo brzegiem. Masakra... Tak zmęczona po 17 km spływu to ja jeszcze nigdy nie byłam... Ale pomimo tego polecam!
Dla piechura też coś jest w DPN - a mianowicie ścieżki dydaktyczne. Kto nie chce się zagłębiać w detale przyrodnicze i nie lubi czytać tablic, po prostu sobie idzie przez piękny las. Ja szłam wspaniałą ścieżką „Barnimie” ze wsi Barnimie do wsi Zatom (7 km). Ścieżka w większości prowadzi wzdłuż Drawy, mamy więc często wspaniałe widoki z buczyny na dziką rzekę, płynącą w czymś w rodzaju wąwozu wśród wzgórz. Na wiosnę jest tam wręcz rajsko, ponieważ na dnie lasu kwitną ogromnymi płatami zawilce. Po drodze można zajrzeć do prześlicznego rezerwatu Grabowy Jar, gdzie możemy podziwiać - jak sama nazwa wskazuje - kręty jar wyżłobiony przez strumień wśród wzgórz porośniętych grabami, drzewami niezwykle rzadko pojawiającymi się w naturalnych drzewostanach Polski. Są tam również głazy narzutowe. A ile jest ciekawych, rzadkich gatunków grzybów! Zbierać nie wolno, ale jest co fotografować. Punktem obowiązkowym jest nieco oddalone od ścieżki (ale z niej widoczne) bagno z maleńkimi „wysepkami” wokół wystających z niego drzew. Coś pięknego! Na końcu ścieżki, we wsi Zatom na turystę czeka sympatyczna, malutka knajpka „Domowe Obiadki” z... ciekawe, czy ktoś zgadnie? Tak, z pysznym, domowym obiadkiem. Wyboru dań nie ma - gotują tam jak w domu, jedną zupę i jedno drugie, tak więc nie wiadomo co się trafi. Ale jedzenie jest pyszne, obfite i niedrogie. Zresztą, kto nie lubi loterii gastronomicznej, może iść do innego lokalu, jest ich we wsi kilka.
Dodam jeszcze, że przez DPN prowadzą różne trasy/ścieżki rowerowe, i że można rowery wypożyczyć, pojechać sobie, a potem zapłacić za transport rowerów z powrotem. Pokonanie trasy wzdłuż Drawy może być Wielką Przygodą, jeśli weźmiemy namiot, śpiwór i będziemy korzystali z trzech różnych środków transportu: kajaka, roweru i własnych nóg. Codziennie można inaczej!
Połczyn-Zdrój - to mniej znane uzdrowisko na Pojezierzu Drawskim. Co tu robić? Najpierw trzeba przespacerować się po spokojnym, urokliwym miasteczku. Mamy tu starówkę, neogotycki kościół i skromny pałac. Potem trzeba zjeść obiad w jednej z tutejszych licznych knajpek. Po obiedzie iść na lody, a po lodach - na spacer do Parku Zdrojowego. Niestety, pijalnia wody leczniczej w parku jest obecnie zamknięta. Ale sam park w stylu francuskim bardzo ładny, duży, kolorowy, z egzotycznymi gatunkami drzew. Można pospacerować i posiedzieć z książką, albo sfotografować się na tle kwiatowych dywanów. Idealna opcja dla mniej aktywnych lub zmęczonych.
Brak komentarzy. |