Teraz napiszę o dalszym ciągu naszych Wielkich Wakacji 2013. Albania nastąpiła po Macedonii z początkiem sierpnia. Pierwotny plan zakładał wypoczynek po macedońskich przygodach na czarnogórskim wybrzeżu, jednak w Macedonii wcale się nie zmęczyliśmy, a wręcz przeciwnie - nabraliśmy sił. Wzięliśmy więc głęboki oddech i po wyjechaniu z Ochrydy przekroczyliśmy granicę albańską. Niech się dzieje wola nieba!
Wjazd do Albanii od strony Macedonii to bułka z masłem. Droga jest doskonała, nowa i asfaltowa, a przede wszystkim JEST - czego nie można powiedzieć o sporej części tego kraju. Na granicy nie było żadnych perypetii, krótka kontrola dokumentów i można jechać przez góry w kierunku Elbasan. Krajobraz tych okolic jest surowy, nieomal pustynny - wypisz, wymaluj jak na Dzikim Zachodzie. Ale nie wszystko było jak na Dzikim Zachodzie. Dziwne wydało się nam, że w zamieszkałych obszarach ludzie stoją wzdłuż drogi i leją na pobocze wodę z węży. Taki człowiek dzierżący szlauch pojawiał się na poboczu co 250 metrów. O co chodzi? (Dopiero później zrozumieliśmy, że ma to dwojaki sens; po pierwsze - miejsca przeznaczone dla pieszych się chłodzą i nie parzą w stopy, a po drugie kurz nie niesie się tak w stronę domów.)
W Elbasan, trzecim pod względem wielkości populacji mieście Albanii, nie zabawiliśmy długo. Obejrzeliśmy tylko całkiem malownicze fragmenty twierdzy istniejącej od IV w., zabytkową wieżę zegarową i stanowisko archeologiczne przy głównym placu, ukazujące resztki starożytnego miasta. Dokonaliśmy też wymiany pieniędzy w zupełnie normalnym, choć skromnym ulicznym kantorze. To, co wryło mi się w pamięć najmocniej to walący po głowie upał. W Elbasan woda szła... jak woda.
Dalej droga niosła nas na południe, do słynnego Beratu, odwiedzanego przez wszystkie objazdówki. W przypływie brawury mąż zdecydował, że nie będziemy jechać naokoło przez Fier dużą, żółtą drogą, tylko spróbujemy przebić się skrótem czyli drogą oznaczoną na mapie jako biała - przy okazji zweryfikujemy legendy o albańskich drogach (które jak na razie zupełnie się nie potwierdziły). I tu zaczęły się schody. Tak nie jechaliśmy jeszcze nigdy w życiu. Albańczycy, kandydujący od 2009 do UE, postanowili - i słusznie! - zrobić sobie sieć porządnych, asfaltowych dróg. Kilka już zrobili, jednak w wielu miejscach trwa ich budowa. A gdy droga jest w budowie, trzeba jechać objazdem przez maleńkie wioski na końcu świata, czyli w towarzystwie bryczek ciągniętych przez osiołki, na których siedzą zadowolone gospodynie ubrane w... modne, butikowe kreacje w stylu casual. Bryczki to oczywiście nie problem, bo i tak jedzie się z prędkością osiołka. „Droga” jest chropowatym pasmem białego kurzu pełnym głębokich dziur i ostrych, wystających kamieni. Gdy omijasz takie dziursko, wpadasz na kamulec, a gdy omijasz kamulec, wjeżdżasz w dziursko - inaczej się nie da. Mój szanowny małżonek klął nie do zacytowania i po kwadransie jazdy był strzępkiem nerwów. Chciałam robić zdjęcia osiołków i gospodyń w T-shirtach z brytyjską flagą, ale mi nie pozwolił. Wołał, że jak rozbije samochód, to będę mogła zrobić duuużo zdjęć, bo się już nigdy z tego zadupia nie wydostaniemy... Posuwaliśmy się z prędkością 15 km/h. Emocje sięgały zenitu, gdy przy mijanym domostwie pojawiał się „próg zaporowy” czyli rzucone w poprzek drogi głazy, które można było jedynie ominąć bokiem, zwalniając jeszcze bardziej, tzn. do prędkości 1 cm/sek (= 0,036 km/h). Naprawdę nie wiem, jakim cudem w końcu dotarliśmy do Beratu. Co gorsza, w okolicy Beratu droga była niewiele lepsza. Asfalt może i kiedyś na niej był, ale obecnie pozostały z niego głównie dziury w asfalcie. Najgorsze, że musieliśmy zawracać i cofać się kilkanaście kilometrów, bo przegapiliśmy kemping, namierzony jeszcze w Polsce przez internet. Mieliśmy tam zarezerwowane miejsce na 3 noce.
Kemping „Berat” trudno nazwać ładnie położonym (przy opisanej „szosie”), lecz jego standard sprawił nam miłą niespodziankę. Czyściutkie, wygodne łazienki i toalety, przemiła szefowa i mała restauracja, w której można było naprawdę dobrze zjeść. Gości prawie nie było, oprócz nas tylko dwie przyczepy. Jedynym mankamentem był brak cienia, który bardzo by się przydał, bo temperatura dochodziła do 40 stopni. A w rozbijaniu namiotu przeszkadzały nam psotne, rude kociaki.
Następnego dnia pojechaliśmy do Beratu - Miasta Tysiąca Okien, od 1976 r. mającego status miasta-muzeum i od 2008 znajdującego się na liście UNESCO. Rozciągające się na stoku wzgórza fortecznego stare miasto z białymi domami, wąskimi brukowanymi uliczkami i maleńkimi sklepikami pełnymi napojów chłodzących to miejsce magiczne, chociaż podczas naszej wizyty panował tam taki upał, że chodniki parzyły w stopy (i to obute w trampki). Ale piliśmy dużo wody, dreptaliśmy drobnymi kroczkami, często zatrzymywaliśmy się na fotkę i było pięknie. Najwspanialsze były widoki na okolicę z ruin cytadeli - miasto rozlane w dolinie, przecięte na pół rzeką Osum i otoczone górami należącymi do parku narodowego Tomor.
Problemów doświadczyliśmy dopiero, gdy chcieliśmy pójść do knajpy na jakiś lunch. Jakoś nie mogliśmy znaleźć żadnego czynnego lokalu. Mijaliśmy tuziny kafejek, w których większość miejsc była zajęta i to wcale nie przez turystów, tylko przez miejscowych (oczywiście samych mężczyzn), popijających kawkę z maleńkich kufelków. W kafejkach serwowano wyłącznie napoje. Kawka by się też przydała, ale dopiero po jedzeniu, nie przed... Gdzie do cholery podziały się restauracje? Czy w Albanii jada się tylko w niedziele?
Ostatecznie napadliśmy na sklepik spożywczy, gdzie kupiliśmy świeżo upieczony burek z mielonym mięsem (to taki pasztecik z miękkiego ciasta listkowego) i maślankę do popicia. Powstrzymaliśmy się też od nabycia kuszących kolorami warzyw i owoców, żeby nie dźwigać ich w plecaku podczas dalszego zwiedzania.
Jednakowoż dalsze zwiedzanie... nie nastąpiło. Zabytkowe meczety były na głucho zamknięte, weszliśmy tylko do cerkwi przy zakurzonym placu pełniącym rolę dworca PKS. Cerkiew prezentowała się malowniczo spod ruin twierdzy, ale tu, na dole, jej urok był mocno umowny - szczególnie w środku. Czysta współczesność.
Postanowiliśmy dowiedzieć się, jak wygląda komunikacja autobusowa z niejakim Czorowode - wybieraliśmy się tam nazajutrz, by zobaczyć osławiony Kanion Osumi. Oczywiście o żadnych rozkładach jazdy w formie pisanej nie było mowy, toteż zaczęłam pytać kierowców, nie wiedzieć czemu, łamanym angielskim (choć znam ten język jako-tako), czyli w stylu „Czorowode - rano - autobus - godzina - jutro”. Kierowcy wydawali się rozumieć, o co mi chodzi i potwierdzali, że tak, będzie stąd rano autobus do Czorowode. Ale o której? A o szóstej rano... A może jakiś inny? Inny tylko w południe. Albo wcale... Ostatecznie nie miałam żadnej pewności, że uzyskałam prawdziwe informacje. Czyli dalej byliśmy „głupi” i nie mieliśmy pojęcia, jak dostaniemy się do kanionu.
Potem nastąpiły dalsze poszukiwania knajpy z obiadem w nowej części miasta, lecz nie dały nic, tak samo jak w starej. Co jest do licha? Wkurzeni jechaliśmy wolno (bo inaczej się nie dało) dziurawą drogą w kierunku kempingu i wypatrywaliśmy restauracji. Jedna pojawiła się w obsypanej na biało pyłem miejscowości Ura Vajgurore. Dobra nasza! Jak na skrzydłach pobiegłam na zwiad. Wpadłam do dużej sali pełnej stolików i krzeseł i... zamarłam. Było kompletnie pusto. Cicho jak w grobie. Żadnych zapachów. Zza baru bezalkoholowego wyszła do mnie nachmurzona kobieta. Zapytałam po angielsku, czy jest coś do jedzenia na ciepło. Odpowiedziała krótko, że nic nie ma, a jej mina była tak pełna oburzenia, że poczułam się jak kompletny dureń. Co w tej Albanii się dzieje, czy taka tu nędza, że człowiek robi z siebie idiotę wchodząc do ewidentnej knajpy i pytając o jedzenie?
W końcu wystraszyliśmy się, że w restauracji na kempingu czeka nas taka sama dziwaczna sytuacja i zrobiliśmy małe zakupy w zakurzonym warzywniaku na ulicy, a potem w jakimś dziwnym markecie z samymi konserwami i mrożonkami importowanymi z różnych stron świata. Nabyliśmy warzywa i kiełbaski na leczo, makaron, ser, chleb i owoce. Na kempingu powstała z tego smaczna i obfita kolacja na ciepło, więc zrobiło się lepiej. Wszyscy troje odczuwaliśmy jednak niepokój, jak my tę Albanię wytrzymamy przez dwa tygodnie. Niemiłosierny upał, wszędobylski kurz i głód to nie najlepsi wakacyjni kumple.
Następnego dnia wcześnie rano wyruszyliśmy na spotkanie z przygodą naszym samochodem. Najpierw zapewniliśmy sobie paszę, czyli kupiliśmy w Beracie zapas świeżych burków z różnymi nadzieniami i pyszne soki owocowe. Potem pojechaliśmy do Czorowode „szosą” - czyli koszmarnym, dziurawym traktem, falującym górami i dołami tak, że co rusz waliliśmy w coś podwoziem z takim hukiem, że ogarniało nas przerażenie (nasz samochód jest wybitnie nisko zawieszony). W Czorowode - w ślad za radą z relacji wyczytanej w necie (oczywiście jeszcze w Polsce, bo gdzie tu internety, panie) udaliśmy się na ryneczek, gdzie na turystów czekają w swych pancernych mercedesach taksówkarze. Do Czorowode przybyliśmy wprawdzie jako turyści zmotoryzowani, jednak nie mieliśmy ochoty rozbijać sobie auta na drodze do kanionu. Plan zakładał dojazd taksówką do samego Kanionu Osumi (wytargowaliśmy się na 2,5 tys. leków, czyli około 70 zł), pożegnanie z naszym dobroczyńcą-taksówkarzem i wędrówkę kanionem (kilkanaście km, częściowo po wodach Osumi) do samego Czorowode. Taksówkarz usiłował odwieść nas od tego zamiaru mówiąc, że woda w kanionie jest teraz wysoka i nie da się przejść, ale uznaliśmy, że ściemnia, bo chce nas zabrać z powrotem za dodatkowe pieniądze.
No i wpakowaliśmy się w mały pasztet. Kanion Osumi jest piękny, lecz taksówkarz mówił prawdę - woda była dosyć wysoka i do tego bystra jak w klozecie. Wielokrotne przekraczanie rwącej rzeki w wodzie po kolana lub uda (w butach i spodniach) zmęczyło nas tak, że po ujściu pół kilometra już mieliśmy dość. Gdy trafiliśmy na miejsce tak głębokie, że jedynym sposobem było przepłynięcie odcinka 100 metrów, zaczęliśmy wątpić w sens naszej wyprawy. Co mamy zrobić z plecakami? Nie mieliśmy żadnych worków, bo zakładaliśmy, że w lecie po prostu przejdziemy kanion z lekka tylko mokrą stopą i już. W końcu zbudowaliśmy z gałęzi kaprawą tratwę do przewozu plecaków, a sami płynęliśmy w ubraniach. Woda była ciepła, niebieska, cudowna. Na małej plaży około kilometr od startu uznaliśmy, że kończymy wędrówkę - dalszych kilkunastu kilometrów nie przejdziemy do nocy, a może i do następnego dnia. Tak więc piknikowaliśmy i kąpaliśmy się, potem zostawiliśmy plecaki i popłynęliśmy wpław w dół rzeki, żeby pooglądać kanionowe widoki - a były wspaniałe, teraz myślę, że to był nasz najlepszy dzień w Albanii.
Tak długo, jak się dało odpychaliśmy od siebie myśl o powrocie szosą na piechotę do Czorowode, lecz w końcu nadszedł czas na zmierzenie się z realiami. Miałam gdzieś na dnie duszy maleńką nadzieję na złapanie stopa, ale po przejściu kilometra, gdy minęły nas zaledwie dwa samochody wypchane Albańczykami jak główkami kapusty, zrozumiałam, że będziemy tak szli i szli do zachodu słońca, a nawet długo po, a potem nie wrócimy na kemping, bo w nocy nie będziemy się pałętać naszym autem po albańskich drogach. Cholera!
Jednak stał się cud. Maszerowaliśmy w ciszy, głodni i zrozpaczeni, aż napotkaliśmy... żółwia greckiego. Lazł sobie drogą. Syn postanowił zbratać się z gadziną, wziął go na ręce, głaskał i zaglądał „pod pokrywkę”, a potem odstawił w krzaki, żeby nic go nie przejechało (choć przy takim ruchu szansa na to była znikoma). W międzyczasie nadjechała żółta półciężarówka pełna desek. Wyskoczyło z niej dwóch gości, którzy leniwie wzięli się za rozładunek. To była nasza ostatnia, nomen omen, DESKA ratunku, więc biegliśmy ile sił w nogach. Faceci zgodzili się zabrać nas do Czorowode, jeżeli pomożemy im w robocie. Mąż i syn w trymiga uformowali z desek piękną kupę i wskoczyliśmy do szoferki. Dzięki temu koszmarną drogę z Czorowode do Beratu pokonaliśmy naszą toyotą jeszcze za dnia, ale na kemping przybyliśmy po zmroku. Właścicielka wybiegła nam na spotkanie i załamując ręce opowiadała trochę po angielsku, trochę po włosku, jak to na nas czekała, czekała i doczekać się nie mogła, więc w końcu zawiadomiła władze uznawszy, że coś nam się w kanionie musiało stać. Nie dzwoniła na zwykłą policję, tylko od razu wyżej, do jakiegoś znajomego naczelnika, który obiecał, że jak się nie pojawimy, uruchomi poszukiwania.
Dzień zakończyliśmy wspaniałym obiadem w kempingowej restauracji... z naszym winem, które kucharz wyjął z lodówki, gdzie trzymaliśmy swoje zapasy. Za jedzenie zapłaciliśmy nie tak wiele, a warto było, bo olbrzymie steki z frytkami i sałatką grecką smakowały nam jak nigdy w życiu.
I tak zakończył się pierwszy etap naszej albańskiej przygody. Następnego dnia rano ledwie się ruszaliśmy, tak bolały nas gnaty po wędrówce rzeką, ale trzeba było się spakować, zwinąć namiot i wyruszyć na południe, w kierunku sławnych kurortów nadmorskich. Na pożegnanie narwaliśmy sobie dojrzałych, słodkich jak miód fig z kempingowego drzewa. Wycałowałam jeszcze sympatyczną właścicielkę kempingu, z którą podczas naszego pobytu ucięłam sobie niejedną babską pogawędkę w języku mieszanym (angielsko-włoskim z elementami niemieckiego), i która codziennie przynosiła nam gratis po butelce zimnej, gazowanej wody na głowę. I pojechaliśmy dalej...
Berat. Od 2008 na liście UNESCO. Sporo zabytków. Zwiedzanie twierdzy, starego miasta, meczetów i różnych zaułków zajmie cały dzień, ale warto! Widoki z ruin twierdzy niezapomniane. Widok z dołu na wzgórze pełne domów z tysiącem okiem wspaniały.
Kanion Osumi - ma około 15 km długości i jest jednym z najbardziej malowniczych zakątków Albanii. Niestety, jest też dosyć trudno dostępny. Kanion Osumi warto odwiedzić ze względu na piękne widoki, ale wędrówka nawet na odcinku pierwszego kilometra wymaga sporych poświęceń, trzeba się dobrze przygotować, wziąć wodoszczelne worki na plecaki, solidne buty (żadne klapki) i liczyć się z wędrowaniem na mokro, a nawet przepływaniem pewnym krótkich odcinków wpław. W lecie jednak woda jest ciepła i jest to całkiem przyjemne.
alllesandra | No kurcze jadę tam! Taaaka relacja!:) |
kawusia6 | Fantastyczna relacja! Ciekawa, pełna praktycznych informacji. Piękne zdjęcia tylko ją ubarwiają. Aż chce się pojechać i przeżyć podobne chwile :) |
piea | Agata, zawsze lubię Cię czytać! Świetna Relacja! |
papuas | Wspaniały i barwny opis pięknej przygody i to z dobrym zakończeniem. Przybliża realia Albanii. Niestety nie dla mnie (pływam szybko, ale na bardzo krótkich dystansach - do pierwszego oddechu). Kiedyś też się przekonałem, że najdłużej się jedzie na skróty. |