Zawsze miałam ochotę zrobić wypad do Polski wschodniej i niestety na planach się kończyło. Dopiero pewnego rodzaju obowiązek „zmusił” mnie do odwiedzenia północno-wschodnich zakątków naszego kraju. Kocham takie „obowiązki” ;D
Otóż zaczęliśmy od samej północy, bowiem najpierw pojechaliśmy do Wilczego Szańca, czyli kwatery Hitlera. Cóż, biorąc pod uwagę, że bunkry te są w opłakanym stanie, że była 06.45, że mżyło i, że kąsały nas komary mutanty, to nie była ”atrakcja”, na którą czekałam. Na szczęście mieliśmy wynajętego przewodnika, który ratował to miejsce tym, co stanowi jego główną atrakcję, czyli historią.
Po tym rześkim dwugodzinnym spacerze udaliśmy się do miejscowości Rapa, gdzie naszym oczom ukazała się... piramida ;) Tak, tak, był to grobowiec. Spoczywa w nim rodzina Farenheit’ów. Zbudowali go dla siebie zainspirowani starożytnym Egiptem ;) Podobno zachodzą tam niezwykłe zjawiska, jak np. unoszenie się przedmiotów w powietrzu. Spróbowaliśmy z patyczkiem - nie udało się :P Chyba mieliśmy zbyt mało wiary!
Potem tylko na chwilę przystanęliśmy, by podziwiać prawdziwe dzieło techniki, czyli wiadukty w Stańczykach. Należą one w tej chwili do prywatnej osoby, więc aby na nie wejść należy uiścić niewielką opłatę. Z mojego puntu widzenia jednak lepiej prezentują się z perspektywy, a za to już płacić nie trzeba ;)
Potem szybko przejechaliśmy do Suwalskiego Parku Krajobrazowego i tam zaczął się nasz spacer. Przepięknie! Natura nie poskąpiła temu rejonowi uroku. Zobaczycie tam wspaniałe wzniesienia, które są wynikiem działalności lądolodu. Jest to jeden z najlepszych przykładów tkz. rzeźby młodoglacjalnej. Poza tym wędrując tymże parkiem co chwila mija się krowy, konie i bociany. Po prostu sielsko! W jego obrębie znajduje się również wieś Wodziłki, słynna z molenny, czyli świątyni staroobrzędowców. Niestety nikt nie jest w stanie skontaktować się z tymi ludźmi, wobec czego mogliśmy podziwiać molennę jedynie z zewnątrz. Ale i tak było warto :) Jako ciekawostkę podam, że te rejony, a zwłaszcza okolice Smolników, gdzie nocowaliśmy stanowiły tło niektórych scen z „Pana Tadeusza” (np. scena przemarszu wojsk).
Drugi dzień rozpoczęliśmy od Puńska. Ze względu na to, że to miasteczko oraz Sejny są miejscowościami, gdzie znajdują się największe skupiska mniejszości litewskiej w Polsce, postanowiliśmy dowiedzieć się czegoś o tych ludziach. W związku z tym odwiedziliśmy Zagrodę Litewską, która prezentuje skansen budownictwa litewskiego z tamtych rejonów. Wspaniała sprawa, szczególnie urzekły mnie firaneczki z papieru niczym wycinanki. Poza tym obok skansenu znajduje się restauracja serwująca specjały kuchni litewskiej. My wybraliśmy kartacze, czyli cepeliny :) Bardzo smaczne! Polecam serdecznie sobie tam zjeść, bo jest i smacznie i inaczej niż na co dzień i do tego tanio.
Następnie udaliśmy się do Wigierskiego Parku Narodowego. Niestety ze względu na wąskie ramy czasowe nie udało nam się pospacerować po nim. Zwiedziliśmy natomiast pokamedulski zespół klasztorny w Wigrach. Składa się z barokowego kościoła, a także szeregu eremów, czyli pustelniczych domów przeznaczonych do kontemplacji. Dzisiaj domy te służą turystom, ale są dość drogie. Nawet bardzo :P No ale takie otoczenie... :)
Potem dotarliśmy do Augustowa, gdzie udaliśmy się krótki rejs po kanale augustowskim. Powiem szczerze, znużyło mnie to! Może to ze względu na kiepską pogodę. Jestem pewna, że rejs ten jest przyjemny, kiedy tylko świeci słońce :)
Następnie udaliśmy się do miejsca noclegu nad jeziorem Rajgordzkim. Prze-pięk-nie! :)
Dzień trzeci obudził nas słońcem! Pojechaliśmy więc na zwiedzanie Twierdzy Osowiec. Chyba nie jestem fanką militarnych atrakcji turystycznych... ale co kto lubi :) Może się podobać. Pozytywnym akcentem było spotkanie z dwoma śpiącymi sowami. Naszą wycieczkę prowadził tamtejszy przewodnik, który był... wyraźnie wczorajszy ;D Więc najsilniejszym wspomnieniem z tego punktu jest dla mnie ostry zapach gorzałki :P Obok twierdzy znajduje się siedziba Biebrzańskiego Parku Narodowego.
Potem zmieniliśmy klimat i trafiliśmy do Bohoników, gdzie znajduje się meczet. Malutki, ale uroczy :) Przyjął nas tamtejszy imam i generalnie był skłonny odpowiadać na wszelkie pytania. A pytania były naprawdę przeróżne :P Po tej wizycie pojechaliśmy do Kruszynian, gdzie mieliśmy obejrzeć drugi meczet i mizar (czyli cmentarz), ale... byliśmy już tak przeokropnie głodni, że najpierw poszliśmy na jadło. Udaliśmy się do nieodległej od świątyni restauracji „U Dżenetty”. Moi drodzy, może najpierw mini wstęp: w rejonach Bohonik i Kruszynian od wieków mieszkają Tatarzy, a więc wyjaśnia to istnienie meczetów i genezę tego pięknego imienia. Pani Dżenetta prowadzi wraz ze swą rodziną restaurację, w której kultywowane są oczywiście tatarsko-islamskie tradycje. Jest pysznie! Niestety nie pamiętam nazwy wielkich pierogów, jakie jedliśmy, ale zapewniam, że były fantastyczne, co pewnie widać na zdjęciu. Na deser natomiast jadłam ciasto listkowiec (albo jakoś tak) i również polecam je wszystkim :) Poza tym pani Dżenetta jest uroczą i otwartą kobietą, świadomą swoich korzeni i tradycji, chętną do rozmowy o wszystkim :) Jeżeli tylko tam kiedyś zawitacie, nalegam, odwiedźcie również jej zakątek :)
Już posileni dowlekliśmy się do meczetu i mizaru. Meczet troszkę większy niż ten pierwszy. Równie piękny. Oprowadzał nas niejaki Dżemil - co za fantastyczny, roześmiany człowiek!
Na sam koniec dnia pospacerowaliśmy sobie po mieście, w którym mieliśmy nocleg, czyli po Supraślu. To piękne, urokliwe, niezwykle zadbane i ciekawe architektonicznie (i prawosławny klasztor i domy tkaczy) miasto. Idealne ;)
Kolejny dzień rozpoczęliśmy od odwiedzenia Muzeum Ikon w Supraślu, które znajduje się tuż przy Monasterze Najświętszej Maryi Panny. Coś fantastycznego! Nie zdawałam sobie sprawy, że można w ta mistyczny i wspaniały sposób zaprezentować ikony prawosławne. W sumie spodziewałam się zwykłe, lekko przytłaczającej i nudnawej ekspozycji, a okazało się, że to muzeum jest na najwyższym poziomie. Są takie atrakcje, które ciężko opisać, bo są tak ulotne i tak mistyczne. To jest właśnie takie miejsce.
Opuściwszy Supraśl udaliśmy się do Tykocina. To kolejne małe miasteczko na Podlasiu z własnym niepowtarzalnym klimatem i bardzo ciekawą historią. W Tykocinie znajduje się zamek, który został odbudowany przez prywatnego inwestora. Bardzo fajna inicjatywa ;) Poza tym miasto to związane jest z ludnością żydowską, wobec czego odwiedziliśmy dawną synagogę, gdzie obecnie znajduje się muzeum.
Może to trochę tendencyjne, ale czyż danego miejsca nie poznaje się najlepiej przez kuchnię? ;) Otóż opuściwszy dawną synagogę wstąpiliśmy do nieopodal znajdującej się restauracji Tejsza, serwującej ja można się domyśleć przysmaki kuchni żydowskiej. Zdecydowaliśmy się na zjedzenie świątecznego cymesu. Jak zwykle mi smakowało :P Ale mówiąc szczerze, to było naprawdę smakowite! Cymes świąteczny to kasza gryczana podawana z sosem z bodajże wołowiny z rodzynkami i marchewką i wyraźnym posmakiem miodu, a więc na słodko ;) Podobno to jedyne miejsce w Polsce, gdzie serwuje się tego typu świąteczny cymes, polecam!
Potem na chwilę przystanęliśmy w Hajnówce, aby obejrzeć prawosławny Sobór Św. Trójcy. Jest to wybitnie nowoczesna cerkiew o bardzo ciekawej formie architektonicznej, siedmiu ołtarzach i dwóch piętrach.
Na sam koniec tego słonecznego dnia postanowiliśmy zafundować sobie 3-godzinny spacer po Białowieskim Parku Narodowym. Pamiętajmy, że jest to właściwie ostatni w pełni naturalny las w Europie. Żadnej wycinki, przewalone naturalnie drzewa rozkładają się w swoim niezmąconym niczym tempie. Jeżeli ktoś lubi naturę to ta atrakcja zdecydowanie jest dla niego. Nawet w czasie naszego spaceru byliśmy świadkiem upadku drzewa. Oczywiście ze względu na swoją specyfikę po tej części BPN można poruszać się tylko z odpowiednio przygotowanym przewodnikiem. Najlepiej wcześniej skontaktować się telefonicznie z siedzibą BPN.
Na nocleg zostaliśmy w Białowieży.
Ostatni dzień naszej wyprawy upłynął nam pod hasłem prawosławnych miejsc kultu. Największym prawosławnym miejscem pielgrzymkowym w Polsce jest św. Góra Grabarka. Korzenie kultu w tym miejscu sięgają XVIII wieku. Natomiast w 1947 roku utworzono tam klasztor św. Marty i Marii, a mieszkające tam siostry zajmują się nie tylko modlitwami, ale również oprowadzaniem turystów. Jest to miejsce krzyży. Na świętej Górze Grabarce znajduje się ich w tej chwili już ponad 10 tys. Są one przynoszone w pielgrzymkach bądź to grup, bądź pojedynczych wiernych z przeróżnymi intencjami lub podziękowaniami i zostawiane wokół Cerkwi Przemienienia Pańskiego. Sama świątynia niestety jest „tylko” rekonstrukcją. A to w skutek pożaru, który strawił historyczną budowlę w 1990 roku. Jest to miejsce wspaniałe, mistyczne.
Po opuszczeniu św. Góry Grabarki skierowaliśmy się na południe w stronę Monasteru św. Onufrego w Jabłecznej. Jedna po drodze zatrzymaliśmy się na krótką chwilę w Kodeniu, aby tam zobaczyć katolickie, barokowe Sanktuarium Matki Bożej Kodeńskiej. Ciekawe architektonicznie, jedna to co najbardziej zapamiętałam to przyprawiające o dreszcze krypty! Nie napiszę o nich więcej, musicie sami to zobaczyć i ocenić :)
I wreszcie dotarliśmy do Monasteru św. Onufrego w Jabłecznej. Historia tego zgromadzenia i przede wszystkim kultu św. Onufrego na tych terenach sięga końca XV wieku. Bracia z tego zgromadzenia nigdy nie poddali się w swej historii Unii Brzeskiej i zachowali swoją prawosławną wiarę, będąc wielokrotnie narażonymi na reperkusje z tego powodu. Dziś można tam podziwiać XVIII-wieczną klasycystyczną Cerkiew św. Onufrego z przepiękną złoconą kopułą i trzyrzędowym ikonostasem. Poza tym na terenie zespołu znajdują się również dwie malutkie, urokliwe kapliczki. Jedna z nich umieszczona została tuż za murami naprzeciw bramy wejściowej, natomiast druga stoi tuż nad brzegiem nieopodal płynącego Bugu. A za Bugiem już Białoruś.
Po tym punkcie naszej wyprawy musieliśmy już wracać do domu... :( Słuchajcie, może relacja nie oddaje tego nawet w 50%, ale moi drodzy, Polska północno-wschodnia to nie tylko fantastyczny krajobraz, ale również wspaniała wielokulturowość. Gorąco polecam! :)
Brak komentarzy. |