Owernia położona jest w samym sercu Francji, a dokładniej na północ od Masywu Centralnego. To kraina wulkanów, zielonych dolin użyźnianych popiołami, lasów świerkowych i sosnowych oraz jezior wulkanicznych. Na północy w masywie Mont-Dore dominuje góra Puy de Sancy, która wznosi się na wysokość 1885m n.p.m. Na południu znajduje się Cantal, najbardziej rozległy wulkan w Europie, który jest aktywny od 8 milionów lat.
Masyw górski z nieczynnymi wulkanami to kraina Chaine Des Puys. To łańcuch 80 szczytów wulkanicznych, wygasłe wulkany rozrzucone są obszarze 40 km. Jest to najbardziej na północ wysunięta grupa wulkanów Owernii, i najbliższa stolicy Owernii-Clermont-Ferrand. Masyw górski Puys rozciąga się na zachód od Clermont-Ferrand, między przełomem Sioule a zapadliskiem Grande Limagne. Jedne wulkany są większe, drugie mniejsze, jedne porośnięte drzewami i krzewami, inne łyse. Niektóre wulkany wyrastają pojedynczymi maczugami w środku miasteczek, inne gromadzą się w skupiskach po kilku na lakach.
Ten mały wstęp zaprasza do odwiedzenia tej krainy. Powiem Wam TM, że mieszkam we Francji, słyszałam o tym departamencie, który słynny jest z sera Cantal, Vulcani - Parku spotkania z ziemią i wulkanami, Clermont-Ferrand - miastem opon Michelin. Ale nie miałam pojęcia, że ten region słynie z wulkanów, na które można wejść i podziwiać z góry całą krainę...
Moja przygoda z Owernią rozpoczęła się u moich znajomych, którzy są zawziętymi podróżnikami w każdym calu. Będąc zaproszona na podwieczorek przy kawie i pokaz zdjęć z ich ostatniego wyjazdu do Brazylii, przez przypadek moje oczy powędrowały na ladę, gdzie większość powierzchni zajmują czasopisma podróżnicze. I na samym wierzchu była gazeta z tytułem Owernia i zdjęcia. Przez moment przeglądnęłam się i już wiedziałam, że na koniec spotkania poproszę ich o pożyczenie czasopisma. I tak Owernia stała się kolejnym marzeniem! W sumie to już od jakiegoś czasu zaczęłam myśleć, że człowiek podróżuje godzinami w samolocie, żeby zobaczyć jakąś górę, bajoro, park naturalny, czy poznać nową kulturę. A na wyciągnięcie ręki jest tyle ciekawych miejsc do poznania i zobaczenia.
W Owernii zaplanowaliśmy spędzić pierwszomajowy weekend, ale meteo zapowiadało się barowe, czyli chmury, deszcze i burze, wiec wyjazd został odwołany z anulowaniem hotelu, ku mojemu niezadowoleniu. Chodziłam zła jak osa, tym bardziej, że miało padać przez kolejne dni. Następny weekend ósmego maja mieliśmy też wolne i razem z sobotą i niedzielą było laby cztery dni, w sam raz na wyjazd. Śledziłam pogodę codziennie. W krainie Owernii miało nie padać, ale nie miało być słońca. W końcu mówię ,„I tak nie można wierzyć meteorologom, bo często się mylą. Tylko nie zwracać na nic uwagi i jechać”.
Torba od tygodnia była spakowana, więc w środę wieczorem tylko powrzucałam ostatnie drobiazgi, zrobiłam kanapki na drogę, żeby rano nie tracić czasu. Wyjechaliśmy z Paryża o 5:30 żeby ominąć korki, i jak najszybciej znaleźć się na miejscu. Przed nami było ok. 420 km i chcieliśmy pokonać trasę na spokojnie. Z Paryża kierujemy się na Orlean, Lyon i Clermont. Po czterech godzinach na horyzoncie ukazują się góry pokryte śniegiem, to Mont-Dore. Im bardziej się zbliżamy do gór, tym powoli zaczynają się pojawiać małe wzniesienia krainy Chaine des Puys. Wulkany są wszędzie, wyrastają jak grzyby na deszczu i zapraszają do wspinaczki. Wreszcie dojechaliśmy. Jak zawsze najpierw kierujemy się do naszego miasteczka Royat, gdzie mamy zarezerwowany hotel. Chcemy zostawić bagaże, zameldować się i ruszyć - zdobyć pierwszy wulkan.
Hotel na pierwszy rzut spoko, czysty, schludny, wszystko w normie tak jak chcieliśmy. Zostawiamy rzeczy, przebieramy się i samochodem dojeżdżamy do Puy de Dome, największego, najwyższego - wysokość 1456 m. i najbardziej znanego w okolicy wulkanu.
Droga do celu pnie się serpentynami, jest wąska, chwilami ma się wrażenie, że samochód się nie zmieści w zakręcie. Dla mnie taka jazda to podwyższenie adrenaliny, ale skoro chce pojeździć po Owernii, to muszę przymknąć oczy na drogi i wariacką jazdę jak ja to mówię. Zakręt za zakrętem i przed nami ukazuje się w całej okazałości wulkan Puy de Dome. Pogoda jak na zamówienie, słońce nas powitało i zaczęło przygrzewać. Na szczycie widać wieżę meteorologiczno-telekomunikacyjną. Wulkan z okien samochodowych wydaje się mały i niewysoki. Złudzenie, które mija podczas wspinania. Parkujemy samochód na olbrzymim, bezpłatnym parkingu i ruszamy. Osoby które nie lubią chodzić, mogą na szczyt wjechać tramwajem. My idziemy na piechotę. Pierwszy etap trasy luzik blusik. Ścieżka prowadząca w lesie liściastym prosta, bez przeszkód. Idzie się słuchając śpiewu ptaszków, wąchając zapachy lasu, podziwiając przyrodę i zachłystując się ciszą. I tak spokojnym kroczkiem idziemy z pół godziny. Dochodzimy do drogi z drugim parkingiem przydrożnym, torów na tramwaj i wybieramy szlak Sentiers des Muletins z czasów rzymskich (ok. godziny marszu). Pierwsze metry jeszcze droga prosta, a potem coraz bardziej ścieżka pnie się w górę, trzeba drałować po popiele i kamieniach. I tak coraz bardziej pionowo pod górkę. Z początku fajny spacerek, ale potem. Uff, co krok to mięśnie nieprzyzwyczajone do chodzenia dają znać. A szczytu nie widać. I tak szłam sapiąc, wzdychając i odpoczywając co dziesięć, dwadzieścia kroków, jak stara zardzewiała babcia. Wstyd mnie było, no totalny brak kondycji, a tu przede mną były takie trzy dni. Trzeba było zacisnąć szczęki, zawziąć się i cieszyć oczy tymi przepięknymi widokami, które mieliśmy po drodze. Jakoś wlazłam na szczyt zziajana i zasapana bo słoneczko i ciepełko nam grzały. Na samej górze słonko dalej świeciło, ale wiatr wiał na wszystkie strony i przechodził do każdej cząstki ciała. W momencie trzeba było wyjąć kurtkę i założyć kaptur. Wiało jak nie powiem gdzie... Na szczycie wulkanu znajduje się cale Centrum Meteorologiczne z kafejką, sklepikiem z pamiątkami, można przelecieć się paralotni. I podziwiać widok na cały łańcuch wulkaniczny Chaine des Puys. Jak okiem sięgnąć widać wulkany, pomiędzy nimi ścieżki dla turystów, łąki i pastwiska, lasy i miasteczka w dolinach. Na szczycie można również zobaczyć ruiny Świątyni Merkurego. Są to raczej rozrzucone kamienie dawnej budowli. Na to, że była to świątynia nic nie wskazuje, no poza tablicą. Niby trwają prace nad rekonstrukcją świątyni, ale mozolnie im to idzie.
Po zachłyśnięciu się widokami i krótkim odpoczynku ruszamy w powrotną drogę. Wybieramy szlak naokoło wulkanu, który ma trwać półtorej godziny. Schodzimy i nagle znajdujemy się w lesie z powyginanymi drzewami, same konary z gałęziami, taka długa aleja tych drzew a miedzy nimi wijąca się ścieżka. Jakoś zrobiło się mroczno i tajemniczo. I tak się szło i szło. W końcu wyszliśmy z lasu na drogę z pyłu wulkanicznego w kolorach czarnym, brązowym i ciemnoczerwonym. Krajobraz jak z kosmosu, inny niż ten co się spotyka na co dzień. Aż dziw bierze, że natura potrafi uformować takie cuda. Spacer trwał, byłam już lekko zmęczona, nogi zaczynały boleć i pomimo dobrych butów czułam już pierwsze oznaki baniek na palcach. Ale twardo bez mrugnięcia doszłam do końca nie dając poznać po sobie zmęczenia. Dopiero przy samochodzie siadłam na ziemi i powiedziałam „koniec na dziś chodzenia, czas wrócić do hotelu i leczyć nogi!”. Możecie się śmiać, ale po tym króciutkim spacerku, byłam dętka. Tylko lekka kolacja z lampką wina i spanie...
W drugim dniu zadecydowaliśmy, że pojedziemy w góry do Mont-Dore, to jakieś 35 km od Royat. Miało nie padać, tylko być pochmurno. Mówimy - wystarczy żeby wjechać kolejką linową na górę, popodziwiać widoki i zjechać. Nie było czasu na wchodzenie na nogach. Z Royat wyjechaliśmy w słońcu, ale pokonując kolejne kilometry pogoda zaczęła się zmieniać. Przyszły chmury, zaczął padać kapuśniaczek, góry zaczęły dymić, a to oznaka deszczu. Za oknami samochodu widoki jak w bajce. Łąki z pasącymi się krowami w kolorze białym albo brązowym (bydło w Owernii nadal jest wyprowadzane na pastwiska jak tylko zniknie śnieg, pozostaje na nich do późnej jesieni), cale stada baranów, małe gospodarstwa zbudowane z kamienia wulkanicznego pochowane za drzewami. A wszystko zielone, tętniące życiem, widać było że przyroda powoli budzi się do życia ze snu zimowego. Droga była coraz węższa, a my jeszcze wybraliśmy trasę przez przelecz Croix-Morand do Mont Dore. Ta przełącz to droga serpentynowa, zakręt za zakrętem tak ostry, że miałam wrażenie momentami, że auto się nie zmieści i polecimy... Tfu odpukać, ale jakoś przeżyłam nie patrząc przed siebie tylko w bok przez szybę.
Dojechaliśmy cało do miasteczka, ale pogoda już się całkiem zmieniła. Deszcz i wiatr nawzajem nas przywitały, gór nie było widać. A na parkingu przy kolejce linowej jeszcze leżały płaty śniegu. Niektórzy turyści jeszcze wysiadali z nartami z samochodu, żeby poszusować w wyższych partiach gdzie śnieg leżał. Na górę Puy de Sancy nie było co wjeżdżać, bo powiedziano nam, że na szczycie jest zero widoczności a temperatura spadla poniżej dziesięciu stopni. Szkoda, ale pogody się nie zamawia. Zrobiliśmy w tył zwrot i poszliśmy pochodzić po miasteczku.
Mont Dore rozciąga się na brzegach rzeki Dordogne. Nad miastem góruje Puy de Sancy. W samym miasteczku jest kilka ośrodków termalnych, które zostały zbudowane w latach 1817-1823.Wody Mont Dore zawierają największą zawartość krzemu we Francji, nasycone są gazem i kwasem węglowym, wypływają z zżył lawowych. Ich temperatura wacha się od 38 do 44 °C. Wykorzystywane są w leczeniu astmy, dolegliwości oddechowych i reumatycznych. Poza termami, miasteczko słynie ze swojego zimowego ośrodka sportowego, który jest otwarty do końca maja.
Samo miasteczko jest małe, uliczki wąskie, zabudowa to domki jednorodzinne zbudowane z kamienia powulkanicznego w kolorze ciemnego popielu i czarnego, zwanego Pierre de Volvic (o tej samej nazwie jest również woda do picia Volvic). Robiło smutne przygnebiające wrażenie, było skąpane w deszczu i chmurach. Ma mały rynek z maleńką katedrą. Akurat w dniu naszego pobytu był targ, więc można było popatrzeć na wyroby lokalne: wędliny, sery i oczywiście je pokosztować. Zwłaszcza sery są pyszne i warte spróbowania. Po tym krótkim spacerze zadecydowaliśmy, że szkoda czasu na dalsze wałęsanie i wracamy do wulkanów. Chcieliśmy jeszcze tego samego dnia wejść na dwa bliźniacze wulkany o kształcie podków: Puy de la Vache,o wysokosci 1167m.i Puy de Lasselas.
I znowu ruszyliśmy w drogę. Szlak najpierw wiedzie przez bukowo-świerkowy las, który poprzecinany jest małymi polankami. Trzeba uważnie patrzeć na boki i szukać znaków danego szlaku. Są bardzo słabo oznakowane szlaki, jak się nie ma swojej mapy trudno rozeznać się w okolicy. Oczywiście my zagapiliśmy się, nie zauważyliśmy strzałki i kontynuowaliśmy spokojnie wędrówkę. Dopiero po dobrych dwudziestu minutach zaczęłam się niepokoić czemu dalej idziemy płaską ścieżką, zamiast zacząć się piąć w górę. Wyszliśmy na ogromną polanę, pełno strzałek z kierunkami ,ale naszego wulkanu Puy de la Vache nie ma. Co robic, trzeba zawrócić i znaleźć szlak. Za nasze przegapienie zapłaciliśmy półgodzinnym niepotrzebnym marszem, zanim znaleźliśmy szlak, i jak się później okazało to nie wchodziliśmy na Puy de la Vache tylko na bliźniaka Puy de Lasselas. Ten szlak był inny niż dnia poprzedniego. Ze ścieżki leniej weszliśmy na ścieżkę z drobnych bordowych, różowych i czarnych kamyczków, i popiołu powulkanicznego. Okolica stała się łysa, gdzieniegdzie tylko jakiś krzaczek. A im bliżej szczytu tym więcej pyłu i kamieni. Ze szczytu widać świetnie okolice, z jednej strony można zobaczyć wulkany należące do łańcucha Chaine des Puys, a z drugiej strony na horyzoncie rysuje się wulkaniczny Masyw du Sancy - najwyższa cześć Masywu Centralnego.
Po drodze dowiedzieliśmy się, że można zejść ze szczytu bezpośrednio na ścieżkę prowadzącą na wulkan bliźniaka Puy de la Vche. Niestety na górze okazało się, że droga jest zamknięta. Było obsuniecie terenu i ścieżka znikła. Chcąc wyjść na wulkan trzeba było zejść i poszukać szlaku. Zeszliśmy inną stroną mając nadzieję, że znajdziemy strzałkę na nasz wulkan. Ale nie było nam pisane zaliczyć bliźniaka. Nie znaleźliśmy szlaku i w sumie ja już miałam dość na dzisiaj chodzenia. Moje bańki na nogach odezwały się i czas był na odpoczynek. Nie da się wszystkiego zaliczyć za jednym razem!
Tego dnia jeszcze pod wieczór pospacerowaliśmy po naszym miasteczku Royat. Ma wspaniałą lokalizację, wszędzie blisko do szlaków i znanych miejscowości. Podobne jest do Mont Dore. Domy i hotele zbudowane z kamienia powulkanicznego, też są źródła z wodami termalnymi i źródłami wody pitnej. Miasteczko rodzinne, tańsze niż większe kurorty i spokojniejsze. Jak my byliśmy, była garstka turystów. Można było odpocząć od zgiełku miejskiego i ciżby ludzkiej.
Trzeci dzień to wyjście na wulkany Puy de Pariou i Puy de Comte. To dwa wulkany, które reklamują Owernię. Trzeba było, któryś zaliczyć. Chcieliśmy Puy de Pariou, bo ładniejszy. Ale też nie znaleźliśmy szlaku i wyszliśmy na Puy de Comte. Będąc na szczycie widać dokładnie krater porośnięty trawą. Po minięciu krateru wychodzi się na szczyt i widzi przełęcz przecinającą drogę do Orcines i wspaniale widoki na góry Dome. Dla mnie to był ostatni zdobyty wulkan. Widziałam to co chciałam i poznałam tą jedną, jedyną taką krainę we Francji i Europie. Wysiłek fizyczny trzydniowy dal znać o sobie. Wszystkie mięsnie mnie bolały, zakwasy były, nie chciałam przeholować i wrócić do Paryża i brać zwolnienie. Nie po to są wyjazdy. Trzeba miarkować wszystko, ale z drugiej strony czas goni i chce się wszystko zwiedzić.
Po zejściu ja zapragnęłam siąść w jakimś małym miasteczku i napić się malej czarnej. Rzut oka na mapę i jedziemy do Riom, miasteczka położonego 15 km na północ od stolicy Owernii. Miasto należące do księcia Jean de Berry, który gustował w przepychu i kosztownościach. Za jego czasów zbudowano zamek, katedrę Saint Chapelle, w której można zobaczyć piękne prezbiterium oświetlone witrażami z końca XV w. Architektura miasteczka to kamień pierre de Volvic. Spacerując bulwarami można podziwiać zachowane mury obronne i jeszcze stare budynki powstałe za czasów księcia. Tak samo jak Rorat miasto wyludnione, czekające na sezon i letni Festiwal Jazzowy, który ożywia zżycie w miasteczku.
Na sam koniec naszego zwiedzania Owernii, zostawiliśmy sobie stolicę regionu Clermont Ferrandktore, która leży w samym środku wygasłego wulkanu. Najstarsza jej część powstała w średniowieczu na dnie krateru. Potem osada zaczęła zajmować także boczne ściany wulkanu, szczyt krateru i jego zewnętrzne zbocza. Początkowo były to dwa odrębne miasta: Clermont i Ferrand. Clermont było budowane ze skały zwanej pierre grise, która ma jasny odcień. Stad nazwa miasta Clermont czyli „jasna góra”. Druga część miasta Ferrand była budowana z czarnego powulkanicznego kamienia, zwanego Pierre de Volvic. W tej części miasta wznoszą się skromne domy z winnicami i ogródkami, zamek i stare fortyfikacje. Dzisiaj samo centrum miasta jest zarezerwowane dla turystów. Nie ma ruchu samochodowego, przejeżdża jedynie tramwaj.
Nasze zwiedzanie zaczęliśmy od Place Jaude, który jest głównym miejscem miasta i mieszkańców. Na placu znajduje się 26 fontann, które stopniowo rozpryskują wodę. Na środku placu stoi dumnie wielki wódz i bojownik Wercyngetoryks, który powiódł Galow przeciwko Cezarowi. Na końcu placu znajduje się kościół St-Pierre-les-Minimes. My chwilę pochodziliśmy po placu i z mapą w ręku ruszyliśmy do Katedry Notre Dame de l’Assomption, jednego z najważniejszych zabytków miasta. Jest ogromna, przytłaczająca i przerażająca, zbudowana z czarnego kamienia. Budowana była etapami przez siedem wieków, począwszy od 1248 r. Nie dane nam było ją zobaczyć wewnątrz. Akurat trwała msza i zabroniono spacerować i robić zdjęcia. Katedra jest olbrzymia i z zewnątrz jak dla mnie nie przyciągająca. Ten czarny kamień powoduje taką czarną atmosferę.
Potem jeszcze pospacerowaliśmy po uliczkach i jakoś nie ciągnęło nas na głębsze zwiedzanie. Za dużo wrażeń było po tych dniach i nogi wchodziły... i odmawiały dalszego chodzenia.
W drodze powrotnej zajechaliśmy jeszcze do małego prześlicznego miasteczka położonego na szczycie wygasłego wulkanu Saint-Saturin. Okazało się, że jest to jedno z najładniejszych miasteczek we Francji. W swoich zabytkach ma kościół w stylu romańskim, zamek ze średniowiecznymi murami, uliczki pełne kwiatów i widoki na Chaine des Puys.
Owernia jest piękna wiosną ze swoją barwą zieleni na polach i łąkach. Wulkany są tajemnicze, ciekawe i warto jest je zobaczyć na własne oczy i pochodzić po nich.
papuas | Wiele dowiedziałem się o Owernii; kraina ciekawa i jak wynika z opisu dla aktywnych. Czasem tak jest wg polskiego powiedzenia - cudze chwalicie, swojego nie znacie :) Gdy jest się młodym nie ma co narzekać na zmęczenie tylko używać (także nóg) ile się da. Pozdrawiam |