Oferty dnia

Indie - sacrum i profanum - relacja z wakacji

Zdjecie - Indie - sacrum i profanum
Po obejrzeniu 1000 zdjęć Papuasa z Indii postanowiłam wrzucić troszkę (tj. 10 razy mniej) swoich sprzed roku. Dokładnego opisu zabytków robić nie będę, bo była to wycieczka z biurem i odwiedziłam wiele miejsc, które już opisał Papuas. Wycieczka nazywała się „Indie i Nepal”, a prowadziło ją Rainbow. Poleciła mi ją koleżanka, którą poznałam na wycieczce w Turcji Licyjskiej. Powiedziała: jak chcesz wrażeń – jedź! Posłuchałam jej rady (chociaż już miałam wpłaconą zaliczkę na Meksyk i Gwatemalę) i muszę powiedzieć, że była to znakomita decyzja.

W każdym z krajów spędziliśmy tydzień. W tej relacji zajmę się tylko Indiami, czyli krajem, który będzie mi się do końca życia kojarzył z mieszaniem sacrum i profanum, kontrastami i szokującym zachowaniem ludzi. Skojarzenie Indii z miksturą sacrum i profanum nie jest moje własne, ani w ogóle nowe, lecz jest niebywale trafne. Bo cóż można pomyśleć, widząc figurki bóstw wmurowane w ściany po to, by mężczyźni nie oddawali na te ściany moczu? Albo obsypane różanymi płatkami krowie placki, obok których leży nasmarowane masłem ghee ciało zmarłej osoby, oczekujące na podpalenie stosu? Albo matkę troskliwie układającą dziecko do snu na zakurzonej tkaninie, rzuconej na obfajdany przez krowy (i świnie!) chodnik przy ruchliwej ulicy? Czy mężczyznę, który za 30 rupii „święci” turystów miotłą przed ołtarzem jednej z hinduskich bogini?

Kontrasty spotyka się w Indiach na każdym kroku. Wychudzone na szkielet psy śpiące na maskach lśniących, nowych samochodów… Szczury, przemykające od wyrwy do wyrwy w chodniku przed złoconym i bogato rzeźbionym portalem hotelu dla zagranicznych gości… Szokujące zachowania też się zdarzają. Przykładem niech będzie wspomniane już sikanie na mury miejskie, niekoniecznie w okafelkowanych miejscach do tego przeznaczonych (których istnienie samo w sobie jest szokujące). Albo masowe wychodzenie o świcie na tory kolejowe, by się wypróżnić pod zasłoną porannej mgły. I picie wody wprost z Gangesu, w którym pływają – to nie plotki - przerażające, na wpół rozłożone zwłoki tych, którzy nie byli poddani kremacji, albo gnijące szczątki tych, których z braku funduszy na opał nie skremowano w całości. A co powiecie na to? Oto na widok grupy białych zmierzających na dworzec kolejowy (dodam, że mowa tu o naszej grupie), równie liczna grupa miejscowych wyrostków zaczyna… głośno wyć, skandować coś, otaczać zdezorientowanych obcych (czyli nas) coraz ciaśniejszym pierścieniem. Nie rozumiemy co się dzieje, w oczy zagląda nam strach. Czy to napad? Czy nas tu nie chcą? Wszystko kończy się dobrze, a pilotka tłumaczy nam, że chłopcy przyjechali z prowincji i nigdy wcześniej nie widzieli białego człowieka. Dobre sobie! Ja tam na widok pierwszego w życiu Hindusa nie wyłam…

Do tego wszystkiego trzeba dodać inny charakterystyczny rys Indii: soczyste kolory i sporą ilość wszechobecnej tandety. Kolory zaczerpnięte są z natury, a konkretnie z palety owoców i kwiatów. Podstawę stanowi pomarańcz, fuksja, purpura, fiolet gencjany i zieleń kiwi, ale oczywiście wykorzystuje się dużo więcej barw. Kolorów jest najwięcej na ulicy: mrugają nimi stroje przechodzących Hindusów, stragany z barwnymi proszkami do „święcenia” różnych rzeczy, kramiki z owocami, wreszcie szale i bransolety, które podtykają pod nos turystom uliczni sprzedawcy. Są jeszcze kolorowe kwiaty, głównie w postaci naszyjników i girland używanych przy różnych okazjach, na przykład na powitanie gości, w podziękowaniu, do przystrojenia zwłok, do ubrania sali weselnej, ale także w postaci płatków sypanych przed świątyniami i w miejscach kultu.

Zapachy Indii są różne. Tu czuć pomyjami i gnojem, ówdzie olejkiem różanym i kadzidłem. Tam, gdzie płoną stosy kremacyjne, snują się mdlące dymy z nutką drewna sandałowego i zepsutego mięsa. Z ulicznych garkuchni i wielu zakamarków miast płyną smakowite aromaty korzennych przypraw. Pachną też kwiaty, głównie aksamitki, z których robi się girlandy. Gdy ich zapach staje się wyraźnie gorzkawy, to znak, że płatki obumarły i zaczynają się rozkładać.

Takie Indie poznałam. Być może to zasługa pilotki, wspaniałej osoby o słonecznym uśmiechu, która chciała nam pokazać jak najbardziej prawdziwe oblicze tego kraju. Wprawdzie oglądaliśmy je z wydeptanych przez miliony turystów ścieżek, ale dzięki temu, że pani Karolina zwracała naszą uwagę na rozmaite detale i obrazki, a także opowiadała dużo historii i historyjek, nie ominęło nas to, co można uznać za esencję tego kraju.

Co do trasy, to zwiedzaliśmy przede wszystkim miasta: Delhi, Waranasi, Agrę i Jaipur. Były też ruiny Fatepur Sikhri, święte miejsce buddystów Sarnath, Świątynia Małp w Galcie oraz wioska Abhaneri. Największe wrażenie wywarło na wszystkich Waranasi, najświętsze miasto hinduistów, do którego wielu starców i chorych przybywa z daleka po to, by umrzeć i zostać skremowanym na ghatach nad Gangesem. Cowieczorna ceremonia układania do snu Bogini Gangi (Ganga to prawdziwe imię Gangesu) z migotliwym blaskiem żywych płomieni, dymem kadzideł i mnóstwem śpiewów na pewno zapadnie każdemu w pamięć. (Inna sprawa, że na miejscu bogini bym na pewno nie usnęła, bo śpiewy są bardzo głośne). A tuż po wschodzie słońca tysiące ludzi schodzą na ghaty, by zmyć z siebie grzechy lub zrobić pranie w wodach Gangesu. Ghaty w Waranasi to dziwne miejsce, z jednej strony brudne i zaśmiecone, z drugiej święte. Panuje tam wyjątkowa atmosfera - życie miesza się ze śmiercią, jak cukrowa wata w foliowych workach sprzedawana obok stosów drewna opałowego przeznaczonego do ciałopalenia. Gdybym mogła, zostałabym w Waranasi jeszcze kilka dni.

Świątynia Taj Mahal w Agrze być może również tchnęłaby jakąś wyjątkową atmosferą, lecz niestety tłumy przepychających się turystów zabijają wszelkie refleksje. Człowiek jest skupiony na walce o miejsce w kolejce do miejsca, w którym najlepiej pozuje się do fotek na tle świątyni, a potem o to, by w kadrze nie było za dużo rąk, nóg i głów przypadkowych osób. Co do piękna architektury, to jest ono poza wszelką dyskusją – aczkolwiek każdy widział tę budowlę na zdjęciach i filmach pewnie ze trzysta razy, więc w naturze nie robi ona aż tak wielkiego wrażenia.

Zabytkowe budowle takie jak Grobowiec Humayunów w Delhi, Fort Amber w Jaipur, czy Fort w Agrze są wspaniałe i warto je obejrzeć. Bardzo ciekawy jest też Meczet Piątkowy w Starym Delhi. Do Fortu w Agrze wjeżdża się na słoniach i nie jestem pewna, czy nie lepiej byłoby po prostu wdrapać się na wzgórze z buta. Wprawdzie jazdy na słoniu zaznałam już wcześniej w Nepalu, gdzie kosze na „towar” (czyli ludzi) były znacznie bardziej ciasne, ale tym razem chodziło mi o same słonie. Podczas tresury zmuszane do posłuszeństwa prądem, podczas pracy pomalowane farbami w kolorowe wzorki i dźgane kijem, muszą dźwigać pod górę turystów z całego świata piszczących z emocji wprost do słoniowego ucha. Idą jeden za drugim, sznurem – Fort Amber to tłumnie nawiedzana atrakcja, przy takiej ilości zwiedzających nie może być przestojów, więc gdy jakiś słoń zwalnia, dostaje kijem.

Interesująca była wizyta w świątyni sikhijskiej w Delhi, głównie z uwagi na odbywające się tam co wieczór darmowe dokarmianie głodnych. Głodni gromadzą się w wielkiej, pustej sali-hali (zbyt długo nie da się tam wytrzymać ze względu na wydzielany przez głodnych fetorek). Usadzeni w równiutkich rzędach na dywanikach oczekują na posiłek. Co się składa na cały posiłek, nie wiem, ale na pewno są w nim chleboplacki ciapati i coś pośredniego pomiędzy sosem a zupą, w którym/której się te ciapati macza. Soso-zupka gotowana jest w świątynnej kuchni (którą zwiedzaliśmy) w przeogromnej kadzi. Z kadzi bucha smakowity zapach, a pan kucharz miesza soso-zupkę metalową łychą wielkości łopaty, na której Jaś i Małgosia władowali Babę Jagę do pieca. Obok odbywa się wyrób placków. Zajmują się tym liczni wolontariusze. Jedni ugniatają ciasto i porcjują je na kulki. Inni wałkują kulki i układają placki na blachach. Kolejni przenoszą upieczone placki z blach do ogromnych garów. A jeszcze inni pilnują upieczonego chleba. Chleb święta rzecz!

Wycieczka do Świątyni Małp w Galcie pod Jaipurem również była warta dopłacenia dodatkowej kwoty (troszkę ponad 100 zł w przeliczeniu, o ile pamiętam). Sama świątynia nie grzeszyła urodą i nie działo się w niej nic, czego byśmy wcześniej już gdzieś nie widzieli, ale te małpiszony! One były największą atrakcją. Każdy turysta dostał (jako dodatek do biletu) rożek z gazety wypełniony fistaszkami w łupinach, by mógł nawiązać kontakt pozawerbalny z istotami innego - choć spokrewnionego – gatunku, czyli makaka królewskiego (inaczej rhezusa). Toteż każdy naiwny turysta wyjmował orzeszek z rożka, kładł go na otwartej dłoni, przykucał i serdecznie cmokał na małpę. A małpa co? Jednym susem przypadała do naiwnego turysty i zamiast poczęstować się orzeszkiem na dłoni, wyrywała mu cały rożek z drugiej ręki i wskakiwała z nim na płot. W każdym razie mnie tak właśnie potraktowała… Ale nie rozpaczałam, ani nie szarpałam się ze źle wychowanym zwierzakiem. I dobrze, bo wydarzenia mogły się potoczyć niesymapatycznie. Kobieta z naszej wycieczki została tak pogryziona przez jakąś zbzikowaną makaczycę, że wylądowała na pogotowiu, gdzie spędziła dobrą godzinę. Dano jej dwa zastrzyki i opatrzono rozszarpaną rękę. Nasza grupa została w tym czasie zaproszona do prywatnego mieszkania pana Hindusa, który handlował z nami w autokarze przysłowiowym mydłem i powidłem. A ponieważ udało mu się sprzedać dużo herbaty, przypraw, olejku różanego i inszych specyfików, był zadowolony i przyjął nas w swoim mieszkaniu, częstując herbatką w stylu hinduskim (ciepłe mleko z cukrem, kardamonem i fusami). Oprowadził nas też po pokojach. Prawdę mówiąc, niektórzy z nas byli zażenowani. Pan Hindus najwyraźniej nie uważał, że ma się czego wstydzić (w końcu był biznesmenem), lecz jak na nasze standardy wnętrze jego domostwa było niczym innym, jak wysmarowaną jaskrawymi farbkami lepianką z kilkoma udogodnieniami w postaci kuchenki do gotowania, dużego telewizora i umywalki w korytarzu. Na szczęście herbatka była smaczna i nikogo nie struła.

Kolejna świątynia, o której warto wspomnieć to świątynia niejakiego Hanumana w Delhi. Nie było jej w programie zwiedzania, jednak pilotka namawiała nas, by pójść tam wieczorem, bo to dwa kroki od hotelu, a wrażenia są niezapomniane. Niektórzy z nas poszli za jej namową i – słowo daję – zafundowali sobie kawałek, a nawet dwa kawałki lokalnego folkloru. (Nie muszę chyba wyjaśniać, że i ja tam byłam, a nawet starałam się zorganizować wyjście w większej grupce, tak dla bezpieczeństwa). Pierwszym kawałkiem lokalnego folkloru było… przejście przez ulicę. Dla Europejczyka, który znalazł się w Indiach jest to przeżycie hardcorowe. Pojazdy stoją (korek) lub jadą bardzo powoli (korek) i są tak ścieśnione, że z punktu widzenia przechodnia tworzą kilkuwarstwową ścianę. Wszyscy trąbią i pokrzykują, rowerzyści, motocykliści i rikszarze usiłują wykorzystać każdą szparkę, ale szparek nie ma, bowiem samochody stykają się lusterkami i zderzakami. Jest to jeden wielki chaos, hałas i kłąb nerwów. Najspokojniejsi są w tym wszystkim jeźdźcy konni (bo i tacy znajdują się w ruchu ulicznym). Co do nas, spokojni nie byliśmy, bo był to nasz pierwszy dzień w Indiach i nie mieliśmy pojęcia, jak tu, cholera, przejść na drugą stronę? A musieliśmy to zrobić, żeby się dostać do świątyni – innej drogi nie było (chyba że dookoła świata). Przejścia dla pieszych też nie. No i staliśmy tak i staliśmy na brzegu jezdni oszołomieni, jak te kołki, aż w końcu ktoś zebrał się na odwagę i wlazł w cały ten kram. Za pierwszym odważnym poszła reszta, zadziałał odruch owczego pędu. Klaksony się roztrąbiły, ale jakoś nikt nas nie przejechał. Prześliznęliśmy się przez pięć strumieni pojazdów jak duchy. I wpadliśmy prosto w objęcia Hanumana.

Hanuman to hinduskie bóstwo tytułowane ministrem Króla Małp, będące symbolem zwycięstwa. Może mieć postać małpy i ta właśnie postać nie tylko była patronem świątyni, do której szliśmy z narażeniem życia, ale wręcz nadała owej świątyni kształt. Otóż świątynia Hanumana w Delhi ma kształt wielkiej i grubaśnej, górującej ponad domami i czubkami drzew małpy. Pomalowana na jaskrawe kolorki, wygląda jak nadmuchany balon reklamowy. Ale szczyty tandety zostały osiągnięte we wnętrzach. Owo świątobliwe miejsce, odwiedzane codziennie przez wiernych i przyjmujące od nich ofiary pieniężne, udekorowane jest wewnątrz pękami kolorowych baloników, takich zwyczajnych baloników z gumy, jakich my używamy na kinderbalach albo na Sylwestra. W ścianach roi się od wnęk, z których straszą (przynajmniej katolików) rozmaite zwierzokształtne bóstwa odziane w połyskujące sztucznymi klejnotami szaty i obsypane kolorowymi proszkami. Co ciekawe, świątynia ma wewnątrz wiele pomieszczeń i kilka pięter. Przy większych ołtarzach czuwają pracownicy przybytku powołani do pilnowania majątku oraz świadczenia usług wiernym. Niewiernym zresztą również – to nie ma znaczenia, czy w gości do Hanumana przyjdą hinduiści czy turyści z antypodów. I tak kobieta może po uiszczeniu opłaty pochylić czoło przed panem, który grubym pędzelkiem maluje pomiędzy brwiami czerwoną kropkę bindi – znak, iż właścicielka czoła jest strzeżona przed złem. W innym pomieszczeniu inny pracownik błogosławi chętnych specjalną miotłą. Po uiszczeniu opłaty (tym razem nie w monetach, lecz w banknotach) można uklęknąć przed ołtarzem jednego z bóstw i poddać się opryskowi – trochę to przypomina nasze święcenie kropidłem. Dodam jeszcze, że otwory drzwiowe w całej świątyni mają kształt zębatych paszcz, więc kilka osób z naszej gromadki nie omieszkało strzelić sobie paru zabawnych fotek. Po tym wszystkim miałam: 1 - na nogach skarpety pobrudzone zielonym proszkiem (w świątyni chodzi się oczywiście bez butów), 2 - w kieszeni przetrzebiony portfel z drobniakami, 3 - na czole… alergię na kropkę bindi. Ale powiem jedno: takiej świątyni nie widziałam i już pewnie nie zobaczę nigdy w życiu. Bawiłam się w niej znakomicie.

Na koniec wspomnę jeszcze o przejeździe pociągiem z Waranasi do Agry. To był kolejny hardcore. Hinduskie wagony sypialne nie mają przedziałów, więc wszyscy śpią w jednej przestrzeni, co najwyżej oddzieleni od siebie cienkim przepierzeniem. Nie ma mowy, żeby się zamknąć, odseparować. Przez cały czas w tę i z powrotem chodzą po pociągu Hindusi i nie wiesz, kto to i dlaczego w nocy zamiast spać, wędruje koło twojego łóżka. Zaczynasz podejrzewać, że to złodzieje czyhający na okazję – gdy ktoś nie trzyma linek od wszystkich swoich sztuk bagażu w garści (bo śpi), jest świetnym łupem. Kradną podobno wszystko, bluzy, buty, nie pogardzą nawet reklamówką z chipsami i butelką wody. Oczywiście nie wszyscy spacerowicze są złodziejami, ale nie da się zaprzeczyć, że zdarzają się w tych pociągach kradzieże, a nawet dosyć często się zdarzają, i że ofiarami padają głównie turyści. Tak więc trudno zasnąć z nerwów… W wagonie jest więcej ludzi niż leżanek, więc nie ma co się dziwić, że gdy wrócimy z toalety, na naszym łóżku śpi jakiś Hindus. Oni są zaprawieni w walce o swoje i wcale nie chcą schodzić z czyichś łóżek, udają, że nie rozumieją angielskiego (albo Twojego angielskiego) – ja w każdym razie musiałam wzywać konduktora, żeby spędził pasażera na gapę z łóżka koleżanki. Gdy Hindus zobaczył konduktora, czmychnął od razu, nie trzeba było mu niczego wyjaśniać. Fajne było z kolei to, że przez wagon sypialny od czasu do czasu przedzierała się babina z wielkim termosem i sprzedawała herbatkę z mlekiem i kardamonem w papierowych kubkach, bardzo dobrą, ale wcale nie taką tanią, jeśli porównać z cenami w kafejkach. Wspomniana wcześniej toaleta też była przeżyciem - przypominała mi tak bardzo wucety w PKP za czasów PRL-u… Nawet smród ten sam… Aż łza się w oku kręciła… Ech, za młodu to człowiek podróżował – i na Mazury, i w Tatry! W słynnej „Rzeźni” z Zakopanego w sezonie stało się przez 12 godzin na jednej nodze na korytarzu, a na sikanie skakało się na większych stacjach przez okno i oczywiście nikt nie biegł do budynku dworcowego, żeby mu pociąg nie zwiał, tylko się sikało na peron… bo w każdej toalecie pociągowej siedziało sześć osób na siedmiu walizkach i lało w siebie wódkę… No, ale wracajmy do Indii. Spłuczki klozetowej nie było, na podłodze stał kubek metalowy przytwierdzony łańcuchem do rury, lecz w umywalce nie było ani kropli wody. Tak więc potrzeb fizjologicznych najlepiej w hinduskim pociągu nie załatwiać, bo już po wejściu 10 osób wszystko się wyleje z sedesu. W wucecie natomiast znakomicie się pali (a jest to jedyne miejsce, gdzie się to robi, bo w całym pociągu – wucecie rzecz jasna też - nie wolno). Z innych ciekawostek – kto nie śpi (tak jak większość naszej zdegustowanej warunkami podróży grupy), o świcie może obejrzeć hinduski spektakl: na tory wychodzą z pobliskich wioseczek Hindusi płci obojga, przykucają i się wypróżniają. W domach nie mają toalet, więc potrzebę załatwiają na świeżym lufcie i to jak kulturalnie, daleko od domostw i w porannej mgle. A że wszystko widać z przejeżdżających pociągów – nieważne. Pociągi pojawiają się jak duchy i znikają jak duchy w tej samej mgle, która zapewnia Hindusom na torach dyskrecję (a przynajmniej tak im się wydaje). Spektakl ów sama oglądałam, gdy pociąg był półtorej godziny drogi od Agry. Starałam się ustalić, czy padają przy tym jakieś komendy, bo wszystkie postaci działały synchronicznie. Jednak nie usłyszałam nic poza stukotem kół i szumem rozpruwanego przez pociąg luftu.

Podsumowując, w Indiach było smacznie i niesmacznie… ale kiedyś tam wrócę! Na południe i może jeszcze do Radżastanu?
Szukasz wycieczki? Zobacz nasze propozycje wakacji w Indiach:
Co warto zwiedzić?
Przede wszystkim Waranasi. No i zabytki z listy UNESCO: Taj Mahal, Grobowiec Humayuna w Delhi, Czerwony Fort w Agrze (w Delhi też jest Czerwony Fort UNESCO – ale my go nie zwiedzaliśmy), Fatepur Sikhri, Jaipur. I masę innych miejsc, w których jeszcze nie byłam.

Porady i ważne informacje
1. Nie bać się Indii!
2. Pojechać zimą: jest bardzo ciepło i słonecznie, ale mniej robactwa, mniej zapaszków i mniej zarazków – przynajmniej na północy.
3. Codzienna „dezynfekcja” układu pokarmowego koniaczkiem nie jest obowiązkowa (hinduskie jedzenie nie jest trujące), ale stanowi miłe zakończenie dnia.
4. Jadąc na wycieczkę z biurem można się czuć całkowicie bezpiecznym na ulicy. Trzeba tylko uważać, żeby się nie zgubić w tłumie.
5. W miejscach odwiedzanych przez tłumy turystów trzeba być – jak wszędzie indziej na świecie – czujnym, bo złodzieje tylko czekają na okazję. Trzeba się też uzbroić w cierpliwość, gdyż handlarze badziewiem zaczepiają i są namolni. Dzieciaki mówiące językami (sic! ) oferują się jako przewodnicy, a jeżeli z nimi chwilkę porozmawiamy i pozwolimy im przejść ze sobą kilkanaście metrów, uważają, że należy im się zapłata, chociaż my ze swej strony właśnie staraliśmy się wytłumaczyć im, żeby sobie poszły i nie zawracały głowy.
6. Nie trzeba się szczepić (chyba, że jest to taki rejon i taka pora roku, że touroperator to wyraźnie zalecił).
Autor: texarkana / 2016.02
Komentarze:

kawusia6
2017-07-25

Fantastyczny opis; smakowity, egzotyczny ale też realistyczny :) Dzięki za niego bo Indie mnie kuszą, ale jednocześnie się ich obawiam. Opinie są różne- jedni są zakochani w tym kraju; inni odwrotnie. Twój opis jest rzetelny ale jednocześnie zachęcający. Może się skuszę w przyszłości :) Brawo za zdjęcia :)

texarkana
2017-06-25

Ja też kiedyś nie chciałam jechać do Indii, bałam się tłumów, brudu, zarazków, robactwa. Ale skusiły mnie indyjskie kolory, które tak świetnie ładują akumulatory... No i poznałam wcześniej kilkunastu Hindusów, sympatycznych i fajnych, co oduczyło mnie bać się ludzi. Indii nie pokochałam, ale je polubiłam. Chcę tam wrócić i wrócę. Uważam jednak, że przymusu nie ma. Jest mnóstwo innych krajów do odwiedzenia, a że wszystkich nie odwiedzimy, czyli z czegoś musimy zrezygnować, zrezygnujmy z Indii, jeśli czujemy, że ich nie polubimy.

AniaMW
2017-06-24

No właśnie... dokładnie tak wyobrażam sobie Indie.
Dlatego... nie jadę tam :( Nie dam rady.

piea
2017-06-24

Agata, oj jak mi tu brakowało tych Twoich fantastycznych, barwnych opisów; tym bardziej więc cieszę się że "wróciłaś" tu do nas :), mam nadzieję, że na dobre:)
Indie... no właśnie...; zawsze się ich bałam! tak... to chyba dobre określenie - bo mimo, ze to szalenie ciekawy kraj, to ten strach i obawy przed tym, co opisałaś tkwią we mnie mocno; Do tych Indii wciąż chyba jeszcze nie dorosłam... nie dojrzałam..., bo mam w sobie jednak dość ograniczoną "odporność" na syf, brud i nędze tego świata, a Twój rzetelny i niezwykle obrazowy opis - tylko utwierdził mnie w przekonaniu, że chyba muszę jeszcze trochę "pogryźć się z myślami" o Indiach :), przy moim obecnym nastawieniu - chyba nie dałabym rady....
Ale przeczytałam z wielką przyjemnością (zresztą jak zawsze Ciebie) ; i uśmiałam się do łez i momentami przeraziłam nie na żarty :)
Raz jeszcze bardzo Ci dziękuję za te Indie; to jest właśnie prawdziwa Relacja!!!, buziole