Już w Khajuraho p. przewodnik zaczęła uprzedzać, że podróż pociągiem może wyglądać inaczej niż to sobie każdy wyobraża. I faktycznie - pełna egzotyka. Nasza wycieczka była rozrzucona chyba po całym pociągu po kilka osób w jednym wagonie. W ”moim” wagonie (B2) były to miejsca 2, 5 i 56. Był to pierwszy pociąg, którym jechałem bez biletu, bo zbiorowy miała przewodniczka. Teoria mówi, że konduktor do przydzielonego miejsca wydaje 2 prześcieradła, jasiek i koc. Po wejściu do wagonu dochodzimy do numeru szwagra - 56 i ktoś na nim śpi. Konduktor chce od szwagra ticket; no fajnie - wytłumacz bez znajomości angielskiego. Zostawiam szwagra na pastwę konduktora i idę na swoje 5; też ktoś leży (nawet młoda i atrakcyjna), ale natychmiast przenosi się na pierwsze wolne łóżko. Pościel też już jest, ale używana; nawet przed chwilą. Bagaż wkłada się pod dolne łóżka, gdzie są łańcuchy i jak masz kłódkę to możesz go zapiąć. Pięknie, ciekawe czy po obudzeniu bagaż jeszcze będzie - bo kłódki nie zabrałem. Nie czekam na konduktora i pościel tylko z plecaka wyciągam polarowy kocyk, aparat przez ramię, plecak pod głowę i natychmiast zasypiam. W podróży nie było żadnych przykrych niespodzianek i o czasie przyjeżdżamy do Varanasi (mimo, że pociąg wyruszył sporo opóźniony). Z dworca autokarem jedziemy do Sarnath na zwiedzanie, a dopiero potem do hotelu w Waranasi. Sarnath jest ważnym miejscem dla buddystów bowiem tu wg tradycji Budda wygłosił swe pierwsze kazanie. Oglądamy świątynię temu poświęconą oraz zgromadzenie medytujących i modlących się pod świętym drzewem; następnie zwiedzamy dżinijską świątynię gdzie kult skrajnego ascetyzmu (tych bez odzienia). Na końcu wchodzimy na teren ruin klasztoru buddyjskiego zbudowanego przed naszą erą przez Aśokę. Sporo tu turystów z Nepalu, którzy często naklejają na ruinach płatki złota. Najważniejszym miejscem dla buddystów jest stupa Dhamekh zbudowana 250lat pne właśnie w miejscu wygłoszenia słynnego pierwszego kazania. Modląc się, z czcią ją okrążają, a niektórzy robią to długością swego ciała. Po zwiedzaniu jedziemy do hotelu w Waranasi i po odpoczynku rikszami udajemy się na wieczorną ceremonię pożegnania dnia. No, ruch na ulicach spory, a jednoślady są wszędzie. Ostatni odcinek do ghatów trza piechotą. Stajemy nad Gangesem, wokół barwny i różnorodny tłum - są turyści i miejscowi czekający na ceremonię, są żebracy i jacyś guru, jest nawet święta krowa. Bramini przygotowują się, ich pomocnicy szykują akcesoria - klimat oczekiwania. Kupujemy ofiary dla Gangi i wsiadamy na łódź. Ofiary to małe pojemniczki z kwiatkami i zniczem, które po zapaleniu znicza puszcza się na wody rzeki. Do zmierzchu jeszcze trochę, więc wypływamy rezygnując z miejsc najbliższych i kierujemy się w stronę terenu kremacji. Stosy płoną. Stosuję się do zakazu - foto wolno robić do wysokości różowych wież. Bezpośrednio za nimi teren kremacji - widać płonące stosy, święte krowy, ciało oczekujące na swą kolej i w pewnej chwili człowieka, który zawiniątko pokremacyjne powierza Gangesowi. Syci niecodziennych doznań wracamy pod ghaty na obejrzenie ceremonii pożegnania dnia, która odbywa się tu codziennie. Bramini ubrani w różowe bluzy rozpoczynają stojąc razem, a potem każdy idzie na swe podwyższenie i modlą się, kadzą, machają świecznikami i naczyniami z ogniem, a na koniec miotełkami z piór. Wracamy do hotelu, a jutro znów tu będziemy, tym razem przed świtem. Następnego dnia autokarem, potem pieszo docieramy nad Ganges. Nie ma ruchu, na chodniku pozawijane tłumoki - śpiący ludzie, ktoś pali na jezdni ognisko, ale pierwsze kramiki pootwierane. Nad Gangesem bramin odprawia jakieś rytuały z ogniem, ale my nie obserwujemy tego tylko wsiadamy do łodzi i wypływamy na rzekę. W oczekiwaniu na wschód słońca fotografujemy brzeg - pranie pościeli, religijne ablucje itp. Pojawia się skrawek słońca, szybko się powiększa i w końcu jest całe. I znów foto słońca, łodzi i mew, a później pięknie oświetlonego pomarańczowym światłem brzegu. Budynki, ghaty i najbardziej zyskujące w tym świetle pomarańczowe łodzie. Przepływamy obok terenu kremacji i wychodzimy na brzeg. I tutaj o kilka kroków od stosów kąpią się ludzie; jeden z mężczyzn nabiera wody w usta i nie wiesz płucze czy pije. Dla nas, z innej kultury, trochę to jednak szokujące. Wśród stosów drewna idziemy, by z góry spojrzeć na teren kremacji i Gangi, a potem wąskimi zaułkami wracamy do autokaru i hotelu. Po śniadaniu wyjeżdżamy na lotnisko po drodze zaliczając manufakturę jedwabiu. Tkają tu obrazki, materiały i szale. Niektóre panie kupują szale, inne niewielkie obrazki. Na lotnisku trochę niepewności czy się zmieścimy w normie (15kg bagażu głównego) i po drobnych przepakowaniach odprawa. Krótki lot i znów jesteśmy w New
Delhi. Następnego dnia zwiedzamy Stare Delhi zaczynając od meczetu piątkowego (Jama Masjid), gdzie panie otrzymują urocze szlafroczki, ale bez specjalnych restrykcji - włosy u większości pozostają odkryte. Wolny czas wykorzystujemy na szwędaczkę po okolicznych ulicach i uliczkach zaglądając na kramiki bazarku. Może to bazar mieszczący się obok meczetu sprawia, że w powietrzu krążą całe hordy drapieżnych ptaków; tylu nie widziałem nigdy wcześniej. Na uliczkach sny szalonego elektryka - taką plątaninę kabli można obejrzeć niezwykle rzadko. Następnie oglądamy otoczone czcią miejsce kremacji Mahatmy Gandhiego, a potem lunch w dzielnicy ambasad. Program kończymy zwiedzaniem kompleksu ruin przy Kutub Minar, który powstał w XIIIw. Przy budowie użyto materiału ze zrujnowanych świątyń hinduistycznych, tak więc część jest starsza niż wspomniany minaret Kutb (różne źródła - różna pisownia). Ciekawostką jest żelazna kolumna pochodząca z wieku IV, która wcale nie rdzewieje. Wracamy do hotelu, a rano wylot do kraju.